Barra Reef, Inhambane - marzec 2013
Byliśmy na Barra
Reef koło Tofu, Inhambane w Mozambiku.
Nie było internetu. Całkiem,
nawet na komórce. A wczoraj to i bez
zasięgu – jak za dawnych dobrych czasów, więc oczywiście spore zaległości w
blogu.
Aga wymyśliła
Mozambik jeszcze w 2011 będąc w Tajlandii. Ja też chciałem zobaczyć, może
wolałbym Wietnam, ale skoro niedawno pojechałem do Szanghaju, to Mozambik
niezła opcja, szczególnie, że mi odpadł przelot. Dzianis jako organizator parł
do przodu, znalazł świetnego partnera z RPA (http://www.scubaq.co.za/ póki co polecam) i
wynegocjował dobrą cenę, mimo że po kolei uczestnicy się wykruszali i została
nas tylko czwórka.
Pobudka o 3:30 w
niedzielę. Wyruszamy z Benoni
(przedmieście Johannesburga) w kierunku Mozambiku. O 9:00 na granicy, wcześniej ostatnia kawa
Illy w bardzo eleganckim przybytku przy ostatnim południowoafrykańskim
Spar. Zła wiadomość – kolejka dla nas
(ciągniemy mikrobusem przyczepę ze sprzętem nurkowym) na trzy godziny. Ogon półciężarówek załadowanych wszystkim –
czego tam nie ma to nie wiem, nawet stare meble – jadą z bogatego kraju do
biedoty.
Słońce praży. Upał. Pojawia się czarny młodzieniec. Szepty, rozmowy, targi – no i za 100 randów
będzie bez kolejki, rozliczenie jak dostaniemy wizy do Mozambiku. Udaje się.
I tak wszystko trwa półtorej godziny, dziś cena wizy $82, dostajemy wizy
ze zdjęciem, pokwitowania – na nich waluta zapłaty, ale nie ma kwoty ;) Witamy w czarnej Afryce.
W Mozambiku było
ponad 500km ciężkiej jazdy, na noc w bazie.
Od rana nurki. O nurkowaniu w
Mozambiku może napiszę dokładnie kiedy indziej, a zresztą Dzianis pewnie da
mnóstwo filmów na sieci. Warunki były
ciężkawe, rafy dość daleko, po pół godziny w jedną stronę pontonem przy
trzymetrowej fali. Najpierw zabawa w sypchanie
go z mielizny.
- Raz, dwa – fala
przychodzi – trzy! Teraz! – komenderuje pilot i pchamy. I pchamy.
I kolejny raz.
- Kobiety na
pokład – pada komenda. I znowu pchamy. –
Wszyscy na pokład! – ruszają dwa stuczetrdzierstokonne silniki.
Pierwsze 10 minut
cieszysz się bryzą, co chłodzi piankę, skokami na falach i uśmiech nie schodzi
z twojej twarzy. Kolejne dziesięć palce
zaciskają się coraz bardziej kurczowo na linach a stopy przechylasz by pewniej
siedziały w pętlach. Ostatnie dziesięć
minut obiecujesz sobie, że jak przeżyjesz to więcej nie wsiądziesz na
ponton. I tak dwa razy dziennie. Potem plums do tyłu i trzeba od razu 20-30
metrów w dół, bo mocny prąd. Dobrze, że
Dzianis pilnował bym zszedł bo w panice nachłeptywałem się powietrza i płuca unosiły
mnie jak balon. Ale na dole super. Nawet zwykłe skrzydlice robią wrażenie:
Taka rafa Amazon, płyniemy, małe ryby harcują, pod nawisem wije się ogromna nakrapiana murena i wtedy pojawia się ON.
Taka rafa Amazon, płyniemy, małe ryby harcują, pod nawisem wije się ogromna nakrapiana murena i wtedy pojawia się ON.
Szary długi na
trzy metry obły kształt. Wrednawy pysk.
Rekin tygrysi. Podobno niezwykle rzadki w tych wodach. Jednak strach zbliżyć się za bardzo. A ja i tak, za nim nie popłynę, bo muszę
uważać na zżeranie powietrza, większość nurków kończę na 20-30 barach.
- Ale mieliście
farta – szef centrum nurkowego jest podniecony – jak dwadzieścia lat tu nurkuję
to rekina tygrysiego nie widziałem.
Tylko Mant
Olbrzymich, co miały się kłebić w tych wodach jak nie było tak nie ma. Ale jest co świętować.
Przygotowania
zaczęły się rano. Jak tylko wstajemy
pojawia się koło naszego słomianego domu (ściany z trzciny – jak widać)
pierwszy handlarz z bułkami.
Potem
owoce, nędzniutnie, raz kupiłem papaję i kokosa i tyle. A potem czarni młodzieńcy z pojemnikami
chłodniczymi. To najważniejsze. Krewteki, langusty, kraby. Zaczynamy od dorodnych langust. Po 30zł za kilo (300Mts – a, uwaga, w
Mozambiku niełatwo wymienić pieniądze i sporo bankomatów przyjmuje tylko Visa
nie Mastercard). Jest nasz szóstka,
czwórka z Polski i dwóch południowoafrykańskich organizatorów, więc trzy
sztuki, cztery kilo. Będą na danie główne, a gdzie przystawki? Warto by jakieś krewetki. Ci pierwsi mają nędzne, małe jak w naszym
supermarkecie. Nie przyjeżdżałem do
Mozambiku by jeść małe krewetki ;)
Czekamy na
większe, pojawiają się kolejni. W końcu
jeden z takimi przyzwoitymi tygrysimi.
Koniecznie chce nam opchnąć pół wiadra – Cheap, cheap. Ale my wybieramy 20 sztuk, 3 kilo, za 120zł. Nie dziwię się chłopakowi, że nie chciał
spuścić z ceny, bo zostały mu same nędzne.
Wieczorem
przyrządzanie. Cezary uciera masło z
czosnkiem i chili. Dzianis i Quentin
biorą się za duszenie ich na gazowym woku. Posypanie jakąś mieszanką do
krewetek, nie najbardziej udaną, dopiero później skojarzyłem, że trzeba było
dodać ginu. Parę chwil – czerwone na jednej stronie. Przerzucenie na drugą, ważne by nie
przedusić. Gotowe.
Palce lizać. Wtedy okazuje, że Antonio ma uczulenie i
będzie jadł boczek. Więcej dla nas. Eh, brakuje chleba by wytrzeć do czysta sos. Do tego pomidory z czosnkiem i cebulą,
pracowicie zdobyte przeze mnie na lokalnym straganie (wybrałem wszystkie 6,
które nadawały się do jedzenia) i takie lżejsze czerwone wino Blue Arte –
jeszcze pamiątka z Hiltona.
Ale gwoździem
programu są lagusty. Quentin okazuje się
mistrzem. Najpierw na grillu. Dostają zapachu ognia i ogon lekko przypieczonej
skórki w rozcięciu. Potem na wok i masło
czosnkowe. Niby nie jesteśmy już tak
głodni a nie możemy się doczekać. Pierwsza wchodzi na stół.
Mmm, jakiż ten ogon cudowny. Słodkawe mięso o niepowtarzalnym smaku, taki
ma tylko langusta, przygrilowane, z czosnkiem, a ciągle sprężyste, ani chwili
nie przegotowane. Potem wyłamywanie nóg
i wysysanie ich do czysta – i to mięsko spod czułków. Przy ostatniej languście sił starczyło tylko
na połowę nóg, szczególnie, że spotkała nas niespodzianka.
Pojawiła się sąsiadka.
Dzianis i Antonio dawali techno na full.
- Nic tylko z
pretensjami, że za głośno – spekuluje Aga.
Ale nie starsza
pani wyjaśnia, że mają dużo duszonych krabów i czy chcemy się poczęstować. No chcemy, mamy sporo ryżu. Krabiki to żadne jedzenie, trochę wyssania
mięska z kawałka wielkości dwuzłotówki, ale sos – idealny. Ostry, rybny, lekko mulisty, pyszny dodatek
do ryżu. Zasypiamy ze szczęśliwie
wypełnionymi brzuchami.
A raje? –
zapytacie. No raje się pojawiły. Co prawda w Zavora, cudnej dziurze 100km na
południe od Inhambane. Miał być nurek na
poszukiwanie mant. Na Deep South Reef,
na 32 metrach śmigają jak rakiety małe, niebiesko nakrapiane płaszki trójkątne. Rafa przecudna, takiego bogactwa ryb jeszcze
nie widziałem. A wszak nurkowałem i w Hurgadzie, Marsa Alam w Egipcie, na
Cozumel, Jukatanie w Meksyku a nawet na Wielkiej Rafie Koralowej (no tam tylko
raz).
Słychać kwakanie
piszczka Quentina i cały zespół obraca się w lewo. Pojawia się, porusza się powoli płaski
kształt. Falują boki, więc nie Manta.
Ale ma ze 3m. Olbrzymia raja
płaszczka ogoniasta (sting ray).
Wyłupiaste oczy obserwują nas uważnie. Zatacza łuk, przepływa pod nimi, potem w moją
stronę, nie wiem, metr czy pół pode mną, z wrażenia podkulam nogi i staram się
nie machać płetwami by nie zawadzić.
Piękna, majestatyczna.
Pomyśleć tylko jakież wrażenie musi robić taka siedmiometrowa manta! A ileż tam było innych cudownych ryb. Najlepszy nurek w moim życiu.
Pomyśleć tylko jakież wrażenie musi robić taka siedmiometrowa manta! A ileż tam było innych cudownych ryb. Najlepszy nurek w moim życiu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz