niedziela, 31 marca 2013

Rekiny, raje i langusty - Mozambik wita


Barra Reef, Inhambane - marzec 2013
Byliśmy na Barra Reef koło Tofu, Inhambane w Mozambiku.  Nie było internetu.  Całkiem, nawet na komórce.  A wczoraj to i bez zasięgu – jak za dawnych dobrych czasów, więc oczywiście spore zaległości w blogu.

Aga wymyśliła Mozambik jeszcze w 2011 będąc w Tajlandii. Ja też chciałem zobaczyć, może wolałbym Wietnam, ale skoro niedawno pojechałem do Szanghaju, to Mozambik niezła opcja, szczególnie, że mi odpadł przelot. Dzianis jako organizator parł do przodu, znalazł świetnego partnera z RPA (http://www.scubaq.co.za/ póki co polecam) i wynegocjował dobrą cenę, mimo że po kolei uczestnicy się wykruszali i została nas tylko czwórka.

Pobudka o 3:30 w niedzielę.  Wyruszamy z Benoni (przedmieście Johannesburga) w kierunku Mozambiku.  O 9:00 na granicy, wcześniej ostatnia kawa Illy w bardzo eleganckim przybytku przy ostatnim południowoafrykańskim Spar.  Zła wiadomość – kolejka dla nas (ciągniemy mikrobusem przyczepę ze sprzętem nurkowym) na trzy godziny.  Ogon półciężarówek załadowanych wszystkim – czego tam nie ma to nie wiem, nawet stare meble – jadą z bogatego kraju do biedoty.  


Słońce praży.  Upał. Pojawia się czarny młodzieniec.  Szepty, rozmowy, targi – no i za 100 randów będzie bez kolejki, rozliczenie jak dostaniemy wizy do Mozambiku.  Udaje się.  I tak wszystko trwa półtorej godziny, dziś cena wizy $82, dostajemy wizy ze zdjęciem, pokwitowania – na nich waluta zapłaty, ale nie ma kwoty ;)  Witamy w czarnej Afryce.

W Mozambiku było ponad 500km ciężkiej jazdy, na noc w bazie.  Od rana nurki.  O nurkowaniu w Mozambiku może napiszę dokładnie kiedy indziej, a zresztą Dzianis pewnie da mnóstwo filmów na sieci.  Warunki były ciężkawe, rafy dość daleko, po pół godziny w jedną stronę pontonem przy trzymetrowej fali.  Najpierw zabawa w sypchanie go z mielizny.

- Raz, dwa – fala przychodzi – trzy! Teraz! – komenderuje pilot i pchamy.  I pchamy.  I kolejny raz.
- Kobiety na pokład – pada komenda.  I znowu pchamy. – Wszyscy na pokład! – ruszają dwa stuczetrdzierstokonne silniki.
Pierwsze 10 minut cieszysz się bryzą, co chłodzi piankę, skokami na falach i uśmiech nie schodzi z twojej twarzy.  Kolejne dziesięć palce zaciskają się coraz bardziej kurczowo na linach a stopy przechylasz by pewniej siedziały w pętlach.  Ostatnie dziesięć minut obiecujesz sobie, że jak przeżyjesz to więcej nie wsiądziesz na ponton.  I tak dwa razy dziennie.  Potem plums do tyłu i trzeba od razu 20-30 metrów w dół, bo mocny prąd.  Dobrze, że Dzianis pilnował bym zszedł bo w panice nachłeptywałem się powietrza i płuca unosiły mnie jak balon.  Ale na dole super.  Nawet zwykłe skrzydlice robią wrażenie:

 Taka rafa Amazon, płyniemy, małe ryby harcują, pod nawisem wije się ogromna nakrapiana murena i wtedy pojawia się ON. 

Szary długi na trzy metry obły kształt.  Wrednawy pysk. Rekin tygrysi. Podobno niezwykle rzadki w tych wodach.  Jednak strach zbliżyć się za bardzo.  A ja i tak, za nim nie popłynę, bo muszę uważać na zżeranie powietrza, większość nurków kończę na 20-30 barach.
- Ale mieliście farta – szef centrum nurkowego jest podniecony – jak dwadzieścia lat tu nurkuję to rekina tygrysiego nie widziałem.
Tylko Mant Olbrzymich, co miały się kłebić w tych wodach jak nie było tak nie ma.  Ale jest co świętować.

Przygotowania zaczęły się rano.  Jak tylko wstajemy pojawia się koło naszego słomianego domu (ściany z trzciny – jak widać) pierwszy handlarz z bułkami.  

Potem owoce, nędzniutnie, raz kupiłem papaję i kokosa i tyle.  A potem czarni młodzieńcy z pojemnikami chłodniczymi.  To najważniejsze.  Krewteki, langusty, kraby.  Zaczynamy od dorodnych langust.  Po 30zł za kilo (300Mts – a, uwaga, w Mozambiku niełatwo wymienić pieniądze i sporo bankomatów przyjmuje tylko Visa nie Mastercard).  Jest nasz szóstka, czwórka z Polski i dwóch południowoafrykańskich organizatorów, więc trzy sztuki, cztery kilo. Będą na danie główne, a gdzie przystawki?  Warto by jakieś krewetki.  Ci pierwsi mają nędzne, małe jak w naszym supermarkecie.  Nie przyjeżdżałem do Mozambiku by jeść małe krewetki ;)

Czekamy na większe, pojawiają się kolejni.  W końcu jeden z takimi przyzwoitymi tygrysimi.  Koniecznie chce nam opchnąć pół wiadra – Cheap, cheap.  Ale my wybieramy 20 sztuk, 3 kilo, za 120zł.  Nie dziwię się chłopakowi, że nie chciał spuścić z ceny, bo zostały mu same nędzne.
Wieczorem przyrządzanie.  Cezary uciera masło z czosnkiem i chili.  Dzianis i Quentin biorą się za duszenie ich na gazowym woku. Posypanie jakąś mieszanką do krewetek, nie najbardziej udaną, dopiero później skojarzyłem, że trzeba było dodać ginu. Parę chwil – czerwone na jednej stronie.  Przerzucenie na drugą, ważne by nie przedusić.  Gotowe.


Palce lizać.  Wtedy okazuje, że Antonio ma uczulenie i będzie jadł boczek.  Więcej dla nas.  Eh, brakuje chleba by wytrzeć do czysta sos.  Do tego pomidory z czosnkiem i cebulą, pracowicie zdobyte przeze mnie na lokalnym straganie (wybrałem wszystkie 6, które nadawały się do jedzenia) i takie lżejsze czerwone wino Blue Arte – jeszcze pamiątka z Hiltona.

Ale gwoździem programu są lagusty.  Quentin okazuje się mistrzem.  Najpierw na grillu.  Dostają zapachu ognia i ogon lekko przypieczonej skórki w rozcięciu.  Potem na wok i masło czosnkowe.  Niby nie jesteśmy już tak głodni a nie możemy się doczekać. Pierwsza wchodzi na stół.  


Mmm, jakiż ten ogon cudowny.  Słodkawe mięso o niepowtarzalnym smaku, taki ma tylko langusta, przygrilowane, z czosnkiem, a ciągle sprężyste, ani chwili nie przegotowane.  Potem wyłamywanie nóg i wysysanie ich do czysta – i to mięsko spod czułków.  Przy ostatniej languście sił starczyło tylko na połowę nóg, szczególnie, że spotkała nas niespodzianka.
Pojawiła się sąsiadka. Dzianis i Antonio dawali techno na full.
- Nic tylko z pretensjami, że za głośno – spekuluje Aga.
Ale nie starsza pani wyjaśnia, że mają dużo duszonych krabów i czy chcemy się poczęstować.  No chcemy, mamy sporo ryżu.  Krabiki to żadne jedzenie, trochę wyssania mięska z kawałka wielkości dwuzłotówki, ale sos – idealny.  Ostry, rybny, lekko mulisty, pyszny dodatek do ryżu.  Zasypiamy ze szczęśliwie wypełnionymi brzuchami.

A raje? – zapytacie.  No raje się pojawiły.  Co prawda w Zavora, cudnej dziurze 100km na południe od Inhambane.  Miał być nurek na poszukiwanie mant.  Na Deep South Reef, na 32 metrach śmigają jak rakiety małe, niebiesko nakrapiane płaszki trójkątne.  Rafa przecudna, takiego bogactwa ryb jeszcze nie widziałem. A wszak nurkowałem i w Hurgadzie, Marsa Alam w Egipcie, na Cozumel, Jukatanie w Meksyku a nawet na Wielkiej Rafie Koralowej (no tam tylko raz).
Słychać kwakanie piszczka Quentina i cały zespół obraca się w lewo.  Pojawia się, porusza się powoli płaski kształt. Falują boki, więc nie Manta.  Ale ma ze 3m.  Olbrzymia raja płaszczka ogoniasta (sting ray). 

Wyłupiaste oczy obserwują nas uważnie.  Zatacza łuk, przepływa pod nimi, potem w moją stronę, nie wiem, metr czy pół pode mną, z wrażenia podkulam nogi i staram się nie machać płetwami by nie zawadzić.  Piękna, majestatyczna.
  
  
Pomyśleć tylko jakież wrażenie musi robić taka siedmiometrowa manta! A ileż tam było innych cudownych ryb.  Najlepszy nurek w moim życiu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz