piątek, 28 czerwca 2013

Kulinarna podróż po Budapeszcie - część pierwsza

Var: a Spiez,  Horgasztanya Vendeglo,  Budapeszt - czerwiec 2013

Czasem lubię skorzystać z Via Michelin by znaleźć dobrą restaurację w turystycznej okolicy albo kulinarną perełkę z dala od utartych szlaków. Szczególnie tzw. "best value restaurant"  wyróżnione fajnym "miśkiem" Michelina prezentują taką możliwość.  Nie są to tanie miejsca ale nie zna się lokalnych miejsc to daje nam pewność znalezienia dobrego jedzenia.

I tak było w przypadku Budapesztu.  Na przykład nidgy bym bez rekomendacji nie poszedł do Var: a Spiez - na wzgórzu zamkowym, prawie naprzeciwko Hiltona. Takie okolice słyną z pułapek turystycznych. Więc z pewnym wahaniem wszedłem do Spiez, szczególnie że była pusta (byłem tam o dziwnej godzinie - o 15, czyli już po lunchu. Ale karta stosunkowo prosta, pan kelner rusza się żwawo, głód doskwiera, więc wybieramy.

Na początek zupy.  Aga bierze gulaszową, ja cytrynową z jagnięciną - i witamy w kulinarnym raju węgier.


Gulaszowa oczywiście z kluseczkami, odpowiednio paprykowa, nie przypominająca ciężkich brei z naszych knajp.

A cytrynowa z jagnięciną to kompletne zaskoczenie.  Smak cytryny bardzo lekki, bardziej przypominający nasz czy austryjacki żurek, w tym leciutko chrupkie warzywa i no te kawałeczki jagnięciny - nie wiem jaka to część, ale miękka, wciąż soczysta, smakowita, mocno mięsna w smaku. Całość komponuje się doskonale.

Na drugie Aga ma lekką opcję - cienkie plastry smażonego kopru włoskiego (fenkułu) z gorgonzolą.  Nie wiedziała co bierze, ja za fenkułem nie przepadam, ale to było po prostu świetne danie na gorący dzień. Do tego kieliszek różowego wina (to jedyna wada - kieliszki w Spiez są polskich rozmiarów - czyli 100ml, więc wychodzi sporo za butelkę).

A ja byłem bardziej tradycyjny - confit z nogi kaczki, z kawałkiem podsmażonej (no ciut za bardzo, powinna być krwista) wątróbki, fasolką i owocowo-winnym sosem.
Mięso jak to w confit rozpada się pod widelcem - ale udało im się przypiec tak skórkę by chrupała. Mniam. Jeszcze kieliszek czerwonego wina lokalne cuvee (do zupy jagnięcej wziąłem białe).

W sumie szybki lunch - za 17tys HUF (ok 250zł), nie jest mało, ale pysznie.

Na kolację poszliśmy późno - do kolejnego rekomendowanego miejsca - Bock Bistro, na Erzsébet körút tuż przy Dob Utca. Przyszliśmy bez rezerwacji - było pełno - więc musieliśmy poczekać piętnaście minut. I było warto.  To naprawdę przeżycie kulinarne.  Takiego czegoś już dawno nie jadłem. - Opiszę je w kolejnym odcinku ;)


Ale Budapesz to i sporo mniejszych knajpek które potrafią nas mocno zaskoczyć. We środę, na ostatnią kolację miałem ochotę na rybę.  Kolega polecił mi knajpkę na rogu Fo i Halasz (czyli rybnej!) o nazwie nie do wymówienia jako idealne miejsce na zupę rybną.  Krążyłem wokół niej trochę czasu  - bo i to miejsce dość turystyczne - u podnóża zamku, na tarasie gorąco, a w środku upał i nie do końca przekonywała mnie karta.

Najpierw więc poszedłem na pesztańską  stronę, przyjrzeć się steakhouse (KNDRY steak house) maja piękne kawały dojrzałej amerykańskiej wołowiny, ale niestety ponad kilogramowy steak z kością - ribeye on the bone- za ponad 100Euro to jednak nie moja liga.  Więc wróciłem podziwiając zachód na wzgórzem zankowym.


I w końcu po zmroku zaryzykowałem i muszę przyznać - w Horgasztanya Vendeglo podają Korhely Halaszle - jedną z najlepszych zup rybnych jakie jadłem.


Oczywiście zupa z ryb rzecznych z solidnym kawałkiem suma w środku, dodałem do niej jeszcze ostrej pasty paprykowej.  Cóż tu mamy? - wywar rybno-paprykowy, z pomidorami, liściem laurowym i cytryną, gdzie lekki kwasek i ostrość równóważy słodycz i leciutką mulistość (którą lubię) rybnego wywaru.   Genialna, miska wylizana bułką do czysta.

Główne danie - czyli sum w sosie czosnkowym z sałatką, nie było już takie genialne.
Ot takie kawałki suma - dobre, ale na kolana nie rzuca.  Chłodne, pijalne domowe białe wino jako dodatek.  Aha - płatność tylko gotówką - mało przyjemne zaskoczenie, rachunek rzędu 100zł (7,000HUF)

Ale jak podkreślił mój kolega "chodzi się" tu na zupę i już - za 20zł.

Ogólnie Budapesz ma niezbite uroki kulinarne, choć przytyłem tam ponad pół kilo - ciężkie jedzenie.








czwartek, 27 czerwca 2013

Najbardziej romantyczne miejsce w Budapeszcie

Restauracja Halaszbastya - 15 Jun 2013

Gdzie tu zjeść ostatnią kolację w Budapeszcie?  Dzień był potwornie gorący, łazić się nie chce, więc fajnie byłoby blisko.  A może baszta rybacka - z widokiem na Dunaj?  Co o niej piszą - nie ma złych recenzji - zaryzykujmy.

Siadamy na tarasie
(potem udało nam się przenieść i siedzieć bezpośrednio z widokiem).

Widok zapiera dech w piersiach - Parlament
Zamek i rzeka
Oczu oderwać nie mogliśmy.

A to co na talerzach też niezłe.  Zacznijmy od przystawek - sery na trzy sposoby zamówione przez Agę
szczególnie ten głęboko smażony kozi camembert - super.

Ja na swojego jagnięcego gołąbka musiałem się naczekać,  bo podobno im zleciał. Ale jak już się pojawił to zaskoczył mnie - nigdy nie spodziewałem się, że jagnięcina tak dobrze daje z kapustą.

Genialnie proste.

Na główne oboje bieżemy ryby - ja karpia
z sosem delikatnie cukiniowym, maślano-cytrynowym sosem i smażonymi zawiniątkami nadziewanymi serem z ziołami.  Jakaż szkoda, że karp tak żadko gości na naszych stołach.  Pyszna ryba, z chrupką skórką.

Aga świetnego łososia (powinien to być sandacz, żeby było po węgiersku) z leczo:
znikł równie szybko jak był smakowity. Ta delikatna papryka z morska rybą...

Wino braliśmy na kieliszki - Aga Cabernet Franc (niezły, ciężki, dość mocno dębowy), ja wpierw Egri - typowe, wiśniowe, a potem spróbowałem Merlota - obrzydliwy kwasior, więc wziąłem drugi kieliszek Egri.

Nieprzyjemny zgrzyt na koniec - w rachunku mamy MSU (może sie uda) - czyli szampana za 7,000HUF.  Po reklamacji usunięty. Ogólnie drogo (31tys HUF już po usunięciu MSU), ale gdzież znajdziesz taki widok z dobrą kuchnią tanio?

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Warzywne lato

Istanbuł, Maslak - czerwiec 2013

Nastało lato i najlepiej można to poznać w Istanbule. Wystarczy wejść do byle jakiej knajpy by wybór i świeżość warzyw porażały. Miałem tylko krótka chwilę koło biura Oracle (i koło hotelu Sheraton Maslak) więc wszedłem do lokalnej restauracji specjalizującej się w donerze, ale zanim cokolwiek zamówiłem mój wzrok przyciągnął bufet sałatkowy.  I nie mogłem się oprzeć.  Pełen talerz świeżych warzyw:
Cóż tu mamy? Surówkę z ziół (głównie pietruszki) z odrobiną bulguru i cytryną - jak nie lubię pietruszki to ta kombinacja znakomita, podkwaszoną czerwoną kapustę, cig kofte - czyli bardzo ostre wygniatne w ręku kotelty z surowego mięsa i bulguru, dobrze harmonizujące ze szpinakiem z jogurtem. Potem coraz lepiej - szpinak z odrobiną pomidora i czosnkiem. Fasolka duszkona - Jaś i zielona. Słodka, nie rozgotowana.  No i ukoronowanie - bakłażan w pomidorach.  Eh, te tureckie bakłażany.  Toż to cudo nie jedzenie, z lekko skarmelizowaną cebulką i czosnkiem.  Nigdy mi takie w domu nie wychodzą.

Popijamy kufelkiem ajranu
 i tyle.  Obiad za 17.5 lirów, może być bo Istambuł drogi (no chyba że się złapie pilaw z ciecierzycą i kurczakiem na zjeździe z Buyukdere na Maslak - rewelacja za 5 lirów).





poniedziałek, 17 czerwca 2013

A może kuchnia kaukaska?

Chaczapuri, Ukrainski Bulwar, Moskwa - czerwiec 2013

Czasem się zastanawiam co są warte rekomendacje na stronach typu tripadvisor, czasem przydatne są gdy szukamy "value for money" i to mnie doprowadziło do Chaczapuri (http://www.tripadvisor.com/Restaurant_Review-g298484-d2621154-Reviews-Khachapuri_Georgian_food_city_cafe-Moscow_Central_Russia.html) - swoją drogą moja recenzja tego miejsca gdzieś zniknęła...
Miejsce w bloku na Ukraińskim Bulwarze - w sumie centralne, tuż obok dworca Kijowskiego, ale nigdy bym tu nie trafił gdyby nie tripadvisor.  I nie żałuję, choć pewnie 5 restauracja w Moskwie to przesada.

Sam Bulwar to zielony skwer z rzeźbami otoczony blokami z klinkierową elewacją - jak na Moskwę luksusowa lokalizacja. Sympatycznie siedzi sie na zewnątrz i przygląda otoczniu, relaksujące.
Ale wróćmy do jedzenia - kuchnia kaukaska.  Zamawiam oczywiście chaczapuri - faszerowany placek - ja biorę wersję z mięsem. Na drugie żeberka baranie w słodko-ostrym sosie. Zamówiłem też kwaszone warzywa, ale nie dotarły.  Wino na kieliszki - australijski Shiraz po 280rub za kieliszek 150ml (dobra cena na Moskwę, ich domowe wino - Isla Negra po 150rub).  Woda 1l w dzbanku.

Serwis jest taki sobie, najpierw przyszły żeberka, bo naprawdę robią je z już poduszonych tylko podgrzane na grilu.

Niezłe, miękkie, przygrilowane, choć miejscami zbyt wysuszone.  Ta ziołowo-cebulowa sałata (z miętą i kolendrą) świetnie kontrastuje z mięsem - naprawdę uczciwą jagnięciną.

Chaczapuri podane jako drugie było zdecydowanie lepsze - mięso z ziołami, wyraźne, gorące chrupkie ciasto, ale brakowało do tego tych warzyw lub jakiejś sałaty.  To może być zresztą niezła opcja na mniejszy obiad. 

W sumie całość za 1400rub (140zł) - bardzo przyzwoita cena.  Chyba chętnie tu wrócę kiedy znowu będę w Moskwie.


wtorek, 11 czerwca 2013

Ileż to kosztuje kolacja w Moskwie?

Moskwa - 10 czerwca 2013

W Moskwie mieszkam w miejscu efektownym
czyli byłym hotelu Leningradskim - obecnie Hilton.  Wbrew obiegowym opiniom cena nie odbiega od tej w Londynie, Sztokholmie czy Paryżu. Oczywiście nie na turystyczną kieszeń, ale jest wiele duuużo tańszych alternatyw.

Tak swoją drogą to przerobiony na Radisson Hotel Ukraina, też jedna z "siedmiu sióstr" na brzegu rzeki Moskwy wydaje się bardziej efektowny. 

Hilton jest mniej ozdobny - bardziej Art Deco niż stalinowski barok, choć w środku akcenty mocno dekoracyjne.
Ale wracając do naszego pytania - ile kosztuje kolacja w Moskwie? Pewnie tyle ile się chce za nią zapłacić. Za uzbecką zupę z baraniną w budzie na Kryłatskom zapłacisz 80rub (8zł) za kolację w dobrej restauracji - no chyba tu nie ma ograniczeń...

Ale czy można smacznie i niedrogo zjeść na Arbacie? Pomyślmy - główny deptak Moskwy, pomnik Okudżawy, a obok:
No tak, ryczy krowa.  Czyli sieć Mu Mu - najlepsze tradycyjne jedzenie w najlepszej cenie.  Do tej pory nie rozumiem czemu u nas nie ma sieci z domowym jedzeniem? Bo właśnie to serwuje Mu Mu - tradycyjne rosyjskie dowmowe jedzenie. W cenie? - jak w Warszawie - zaraz zobaczymy moją kolację za 25zł (250rub).
Siedzę sobie na zewnątrz i zajadam patrząc na Okudżawę i tupiących ludzi. Słońce świeci - dopiero 21:00 ;)

No więc wchodząc do Mu Mu bierzemy tacę i najpierw podchodzimy do stanowiska z sałatkami - w tylu domowych sałatek naszych mam.  Ja wziąłem winegret - sałatka z buraka, groszku, marchewki, ziemniaka i kwaszonego ogórka, całość lekko zakwaszona.  Po prostu super i sycący dodatek.

Stoisko z zupami pominąłem - ale normalnie są tu cztery do wyboru w tym zupa dnia np. w poniedziałki kartoflanka. Stoisko z grillem i sushi też ;)

W daniach gorących biorę kotlet Pożarskiego - ten obtoczony w chrupkich grzankach i usmażony w głębokim tłuszczu mielony z kurczaka nie jest cudem zdrowej kuchni - ale jaki smaczny! Kruchutka panierka, a w środku soczysty kurczak, kawałki mięsa - nie jakaś guma fastfoodowa. Do tego pycha kabaczek smażony z czosnkiem i odrobina warzyw.  Oczywiście wybór głównych jest dość bogaty - bywa ozorek, bitki, jest zawsze ryba i coś z kurczaka, często dobre dania z grzybami.  Miewają też (akurat nie dzisiaj ) smażone pielmeni - super z mięsem.

Popijam morsem żurawinowym - co ciut za słodkim.  Mają też kwas, ale średni, no i jak kto chce wybór piwa, wina, alkoholi, w niezłych cenach.

Wszystko świeże, duży ruch i schodzi szybko, dorabiają na bieżąco.  Stołuje tu się dużo samotnych osób, ale widziałem i panie biorące na wynos do domu kolację dla rodziny.  A na Arbacie i spore grupy młodych (w sumie można zjeść za cenę moskiewskiej kawy).

Chwalę Mu Mu - ostoję normalności i dobrego jedzenia.  Kiedy u nas zawita taka niedroga i prosta sieć?





czwartek, 6 czerwca 2013

Czas późnolunchowy

Nippon-Kan - Warszawa, 06 czerwca 13

Dziś w czasie późnolunchowym (cóż za piękne nowe słowo!) byłem w centrum i postanowiłem nadrobić braki w conveyor sushi - chyba jedynym w Warszawie.

Jak łatwo zobaczyć nie było źle
5 talerzyków i dzbaneczek herbaty.  Szkoda, że podwyższyli ceny bo wyszło 40zł. Ale nie mówmy o pieniądzach, wszak jesteśmy dżentelmenami, tylko o jedzeniu.

Na tych czterech talerzykach było - nigiri z łososiem i rybą maślaną, nigiri z tuńczykiem i rybą maślaną, zawijany rolek z łososiem, awokado i ogórkiem, rolek z krewetką tempura i gwóźdź programu czyli miska trawy morskiej. W sumie idealna kompozycja na lekki lunch. I co najważniejsze smak naprawdę dobry, rybka świeża, krewetka ostrawa, ryż nie za słodki i nie za mocno octowy. Taka przekąska, ale aż kusi by samemu robić w domu.


wtorek, 4 czerwca 2013

Szwedzkie eksperymenty

Smörgåstårteriet - Dalagatan 42, Stockholm, 31 maja

Czasem mam niezaprzeczalną ochotę na kulinarny eksperyment i właśnie taka żądza przygód przywiodła mnie do Smörgåstårteriet.  To chyba stosunkowo nowy lokal na Vasastan.  Więc jak już oddaliśmy się lenistwu w Hagaparken

i zrobiliśmy się głodni zaciąnąłem Agę na Dalagatan.  Z tego miejsca pamiętam Wasahof, gdzie byłem z 10 lat temu, ale chyba mnie nie zachwycił.  Smörgåstårteriet wita nas zajętymi dsignerskimi stolikami na zewnątrz, przy których sączą wino i grzeją się w wieczornym słońcu garniturowcy.  W środku raczej pustawo. Zajmujemy trzeci stolik.

Menu nieco skomplikowane - do wyboru ok 10 potraw - można wybierać je pojedynczo (po 125SEK), jako zestaw czterech (za 400SEK) lub sześciu (za 550SEK).  Potrawy mają kojarzyć się z różnymi regionami Szwecji i jest jedna "wizytująca" z Niemiec.  Ja biorę cztery, sądząc że będą mikre - a żeby się najeść należy wziąć szóstkę.  Aga chce mało i bieże tylko dwie, potem trochę żałuje.

Z wyborem wina mamy lepszą zabawę.  Najpierw próbujemy zamówić Pinot Noir z Monterey, ale jak na Amerykański Pinot raczej cienkawy.  Alternatywy okazują się jeszcze gorszymi kwasiorami - zupełnie niepijalny Blaufrankisch i jakiś wynalazek z Włoch.  I już mamy z ciężkim sercem wrócić do Pinot kiedy pani przynosi czwarte wino do spróbowania - i to jest bardzo przyzwoity Hiszpan.  Fajnie kiedy są tak pozytywnie nastawieni do klienta.

Przynoszą pierwsze maleństwa - makrela z dodatkiem ogórka i jabłka, reprezentujący Bohuslan.  Wyciągamy mikroskopy i zjadamy.  Smak solonej makreli z tymi dodatkami jest super, znika w mgnieniu oka.  Do tego jest super chleb z masłem czosnkowo-rzeżuchowym, ale też w mikrej ilości.
Potem ja dostaję niemieckiego szparaga z łososiem i kremem ze szparagów
muszę przyznać, że ten podmarynowany szparag, to chyba najlepszy jaki jadłem w życiu

Potem wjeżdżają główne - Agi gotowany na parze kawałeczek dorsza w wywarze z pianką i zielonym szparagiem z Gotlandii a mój zestaw kiełbaski z kurczaka z truflą, smardzami, boczkiem i smażonym kalafiorem z Uppland
Potem już tylko rożki wypełnione foie gras z maleńkim akcentem lukrecji, takoż z Uppland. Super deser jak dla mnie.

W sumie wrażenia kulinarne ciekawe, choć chyba starzeję się i potrzebuję czegoś solidniejszego na ząb.

Jeszcze wieczorem, jak już zapadał zmrok (czyli po 23:00) wpadliśmy do włoskiego baru Il Tempo na Sodermalm i uraczyliśmy się wyborem win na szklanki zagryzając włoskimi wędlinami.  I nie wiem czy nie było fajniej ;)



poniedziałek, 3 czerwca 2013

Wspaniałe dni ryb

Sztokholm - 30 maja - 2 czerwca

Sztokholm kojarzy mi się z rybami. Pewnie dlatego, że mają dwa morza, ale tak naprawdę nie wiem dalczego ;) jakość i wybór ryb w Sztokholmie jest znakomita.  Więc nic dziwnego, że spędzając majówkę w Sztokholmie jadłem głównie ryby.

Zacząłem oczywiście od wizyty w Saluhallen (czyli hali targowej) na Ostermalmtorg [http://www.saluhallen.com/] najcudowniejszej wędrówce kulinarnej na najmniejszej powierzchni. Samo miejsce jest magiczne - jak te piękne targi na świecie Saluhallen w Helsinkach, La Boqueria w Barcelonie - zabytkowy budynek w pięknej okolicy.  Najbardziej jednak liczy się zawartość.

Byliśmy głodni więc od razu udaliśmy się do Lisa Elmqvist [http://www.lisaelmqvist.se/] - szacownej restauracji rybnej i sklepu w jednym.
 
I chyba to był rybne ukoronowanie: ja wziąłem gotowanego na parze morszczuka (kummel po szwedzku, więc coś w naszym kraju poniżej dorsza) w sosie z  masła, krewetek i gotowanego jajka z gotowanymi młodymi ziemniakami. Cudownie delikatne danie!

Prawdziwa kulinarna rozkosz.  Do tego kieliszek pysznego, mineralno-wytrawnego ale i agrestowego, klasycznego Sauvignon Blanc z Marlborough.

Aga miała śmieszne danie - wędzonego łososia z leśnymi grzybami w śmietanie.  Zadziwiające połączenie - mocny smak grzybów dobrze kontrastował z wędzonym na zimno łososiem. Ripasso della Valpolicella dobrze grało z tym połączeniem.

Potem tylko kupiliśmy kawał halibuta na kolację do Magnusa, wybór serów (ach jak dawno nie jadłem Brillat-Savarin!) i z żalem patrzyłem na dojrzewającą w szafach wołowinę

czy kawałki renifera.

Po wyjęciu z torby halibuta powąchałem go i cóż za wrażenie - pachnie morzem.  Tak pachnie tylko świeżutka ryba! Dopiero teraz zrozumiałem co mieli na myśli pisząc, że świeża ryba nie pachnie rybą ;) Halibut był zawijany w boczek i robiony na grilu.  Imponująca porcja.

Muszę przyznać, że chyba robiony w ten sam sposób dwa dni później diabeł morski (szw. marulk) ale smażony na patelni był lepszy. Wystarczyło przysmażyć boczek, przykryć na chwilę i już był gotów.  Może ponieważ przygotowany krócej bardziej mi smakował.

Jak wspomniałem na Face z diabła morskiego przygotowałem też policzki - lekko podsmażone, a następnie przyryte pieczarkami kasztanowymi podduszonymi z czosnkiem i sosem sojowym. Wyszły niezłe, choć lepiej byłoby je podsmażyć wpierw na maśle nie oliwie i tylko krótko podgrzać z grzybami.

Ale te trzy przypadki to jeszcze nie koniec ryb.  Ostatniego dnia udało nam się na krótko wypożyczyć rowery na Strand i pojechać na Djurgarden.  Pogoda była cudowna, widoki też a bzy pachniały jak szalone.  Potem spieszyliśmy się na samolot ale zahaczyliśmy o Prinsen [http://restaurangprinsen.eu/]  mieliśmy tylko 45 minut ale nie mogłem odmówić sobie pójścia do tej starej ale niezmiennie niezawodnej knajpy.  Kuchnia tradycyjna, ale w wydaniu luksusowym.  Jedna z moich ulubionych w Sztokholmie.

Ja wziąłem danie dnia - flądrę z smażonym maśle z kaparami i burakami do tego młode ziemniaki.  Kwintesencja kuchni domowej! Flądra ma słodkawe, soczyste mięso świetnie kontrastowane z kaparami i zakwaszonymi buraczkami.  Normalnie nie cierpię buraków, ale takie w kawałkach były rewelacyjne.

Wygląda tu dziwnie bo obcięli płetwy, ale takie podanie upraszcza oddzielenie ości.

Aga miała sałatę warzywną z krewetkami w sosie cajun.  Też bardzo dobre, ale moja flądra była lepsza :)


Jedliśmy też bajgle z wędzonym łososiem i ciągle mam ochotę na więcej ryb :)




niedziela, 2 czerwca 2013

Zwyczajem starszych ludzi...

Wyjazd do Dubaju i Johannesburga - maj 2013

Agata Christie w "24 kosach" (24 Blackbirds) włożyła w usta kelnerki mądre stwierdzenie "Men are creature of habits.  If you see older gentlemen he doesn't like surprises with food and chooses option he knows" (albo coś w tym stylu, bo cytuję z pamięci ;)). Teraz i ja czuję się w tej kategorii, a przynajmniej odpowiada jej moje zachowanie w ostatniej podróży.

Ale jest w tym ziarno (nawet dość duże) prawdy, po co ryzykować, gdy można zjeść to co się naprawdę lubi.

Więc poszedłem utartym szlakiem.  Może zacznę od sentencji:
pod którą mogę podpisać się oburącz.  I podpisałem się oddając się dwukrotnie znakomitym południowoafrykańskim stekom.

Najpierw w Local Grill w Parktown North (http://www.localgrill.co.za/) a następnie w Butcher Shop (http://www.thebutchershop.co.za/). Żeby było śmieszniej to nawet mięso wybrałem podobne - sirloin on the bone - bo z kością smakuje lepiej, ale ich smak był zdecydowanie różny.  W Local Grill jest to bardzo zwarty kawałek mięsa z cienką warstewką tłuszczu (już się bałem, że go obkroili) a w Butcher to rozległy stek z długim żebrem, mocno poprzerastany przygrilowanym tłuszczem.  Muszę przyznać, że smakuje mi bardziej.  Choć Local Grill ma lepszą atmosferę, super wybór przystawek (ach ten zestaw kiełbasek - do dzielenia na co najmniej 4 osoby), ciekawszy wybór win, nawet jeśli Laborie Pinotage nie byłem zachwycony, bo za lekkie do steka to Warwick Three Cape Ladies był oczywiście bezbłędny.  Ale i w Butchers ich jeden z domowych blendów z Guardian Peak to było dobre wino w cenie 49R za kieliszek.  Co kto lubi...

A i w tym samym temacie będąc w Dubaju ponownie odwiedziłem Kisaku i tym razem raczej zawód.  Sushi jest świetne, ale dorsza w miso podali jakieś marne kawałki, a już ich zielona sałata to żenada utopiona w majonezie i podsiąknięta wodą - fuj. 

Tak więc z tej podróży dużo nowości nie dostarczę.  Ale czekajcie na korespondencję ze Sztokholmu.