niedziela, 17 marca 2013

Wyprawa nad Wodospady Wiktorii

Victoria Falls Hotel, Zimbabwe i okolice - 16-17 marca 2013

Post bardzo długi, w którym mowa jest o tym jak wybrałem się nad Wodospady Wiktorii, co tam widziałem i przeżyłem, a i wspomniane zostanie co jadłem, choć tym razem to nie najważniejsze.

Wodospady Wiktorii chciałem zobaczyć od dziecka.  Kiedy pierwszy raz przeczytałem słynne słowa Stanleya "Dr. Livingstone, I presume?" a właściwie wtedy "Doktor Livingstone jak sądzę" i czytałem o odkryciu tego wspaniałego wodospadu.  Więc mając wolny weekend w RPA nie mogłem się oprzeć, wiedząc że codziennie do Livingstone (miasta w Zambii) i Victoria Falls (miasteczka w Zimbabwe) latają rejsowe samoloty.  Nie odstraszyła mnie dość zaporowa cena - zwykle w Afryce nie płaci się ponad 1000zł za tak krótką trasę, ale weekendowa wyprawa ma swoje minusy.  Po pierwsze jest krótka - wylot w sobotę o 11 tam, a w niedzielę po 12 już na lotnisku do powrotu.

Pierwsza decyzja to dokąd lecieć - Zambia czy Zimbabwe? Zimbabwe brzmi groźnie. Co wyprawia 89-letni Mugabe można przeczytać, dość że spichlerz Afryki zamienił w kraj z klęskami głodu, a przeciwnicy byli okrutnie mordowani przez "nieznanych sprawców".  Więc Zambia, szczególnie że bilet 20% tańszy.  Ale z drugiej strony wszystkie opisy są spójne - widok od strony Zimbabwe jest dużo lepszy, a przy wysokiej wodzie od strony Zambii można jedynie zostać skąpanym.  No i sprawdziłem ceny hoteli.  I tu Zimbabwe nadrobiło różnicę.  Bo w Zambii za 3* Zambezi Sun zaśpiewali ponad $330.  I wtedy okazało się, że Victoria Falls Hotel - słynny klejnot Wodospadów dostępny jest w sieci poniżej $300. Więc już się nie wahałem - i nie żałuję.

British Airways odleciało o czasie, wypełnione po dziurki w nosie służbową wyprawą kanadyjskich Francuzów - i już z samolotu widać było obłok wody unoszący się z ziemi - to Wodospady.

Lądowanie na maleńkim lotnisku w Victoria Falls, przejście do odprawy paszportowej.  Ta jak na warunki afrykańskie sprawna - dwie osoby wypełniają zbędne kwity, kasują (ode mnie $30) i po dwóch minutach, na osobę ;) gotowe.  Maszynka do robienia pieniędzy.  Potem taksówka do hotelu (to ponad 20km), zapłaciłem też trzy dychy, ale można się wytargować na mniej.  Droga super wyasfaltowana, zielony busz po obu stronach, małe miasteczko z hotelami i sklepami z pamiątkami.  I podjeżdżam pod Victoria Falls Hotel - pełen splendor kolonialny. 

Obsługa jak w powieściach, porusza się bezszelestnie, oprowadza, opowiada ciekawie, bez typowej nachalności boyów hotelowych.  Zimna lemoniada w recepcji, solidna butla darmowej wody w pokoju (uzupełniana), pokój obszerny, mogłem spokojnie się porozciągać na podłodze i urządzony ze smakiem.  Wnętrze hotelu też gustowne, przypomina chwałę imperium brytyjskiego.  Zielony ogród - i co najważniejsze ten cudowny widok na most nad wodospadami.  Siedziałem na tarasie wieczorem ponad godzinę rozkoszując się drinkiem i grą świateł przy zachodzie słońca. (Przy sąsiednim stoliku Polak ze Szwedką mieszkający w Norwegii)
Ale by zachwycić się Wodospadami trzeba zrobić dwie rzeczy - zmoknąć oglądając je i zobaczyć je nisko nad nimi przelatując - i tak też zrobiłem.

Wodospady są 8 minut spaceru od hotelu, a hotelowy strażnik może Ci towarzyszyć by zniechęcać handlarzy (drugi raz szedłem bez niego, świetnie sprawdza się taktyka nie odzywania do handlarzy, głupieją i odchodzą, jak się odezwiesz będą prześladować).

Po drodze jest jeszcze miejsce omijane przez ludzi, a niesłusznie.  Niby jego atrakcją jest przejazd na linie nad przełomem Zambezi, ale naprawdę należy tam przyjść na godzinę, lub dłużej, wziąć zimne piwo i podziwiać tę niesamowitą kipiel w gardzieli skalnej.  Żałuję, że tego czasu nie miałem.
Zaś same wodospady są w Parku Narodowym i należy grzecznie uiścić $30 za wstęp.  Warto.  Widok o tej porze roku jest najlepszy spod pomnika Livingstone (na tzw Diabelska Kataraktę) i z punku naprzeciwko Horshoe Cataract.  Przy głównym wodospadzie jest się głównie zalanym wodą jak pod prysznicem, co z uwagi na ponad 33C upału jest raczej przyjemne, może nie dla aparatu i czegokolwiek co nie powinno zmoknąć a nie jest zabezpieczone w folii.  Płaszcza brać nie warto, można się ugotować (tak sądzę, bo nie brałem).  Wodospady są nie do opisania.  Siła wody walącej 100m w dół, tęcze tworzące się wkoło, huk i potęga natury.  Nie sądzę by to zdjęcie dawało choć niewielkie wyobrażenie o rzeczywistości.
W sumie ścieżka ma ze 2 km, należy na przejście liczyć 2h, choć na pewno warto i więcej.  Kończy się przed mostem (przejścia do niego nie ma).  A od razu dodam, wyprawę na most można sobie darować - prawie kilometr w upale by zobaczyć znak graniczny Zambii w połowie.  Wodospadu nie widać bo chodnik jest po przeciwnej stronie mostu i trzebaby pofrunąć nad barierką.  No chyba, że chce się skakać na bunjee, ja nie skakałem i skakać nie będę.

Wieczór spędziłem w hotelu, myślę że mogę polecić restaurację tarasową (z wyglądu dań innych i słonych przegryzek do koktajlu), ale ja jadłem w Stanley Room - czyli dostojnej restauracji hotelowej.
W ogromnej, tak na oko 200m sali było nas 17 klientów i z 10 osób obługi plus pianista (niewidomy, ale Ray Charles to on nie był).  Wziąłem siedmiodaniowe menu z dobrnami winami - na początku maleńkie porcje, choć ciekawe smakowo - rillette (tak naprawdę to było związane żelatyną) z wieprzowiny, grzybów shitake i black pudding, świetnie sparowane z południowoafrykańską Ruedą.  Potem przegrzebek na risotto z zielonym groszkiem i boczkiem:
(ciemno jak cholera więc słaba jakość zdjęcia).  To w ogóle znakomita kombinacja - smażony owoc morza i takie risotto z nutką cytryny, muszę wprowadzić w domu.  Na główne była polędwica wołowa z Zimbabwe z rukolą, pomidorami i klasycznymi angielskimi ziemniakami z kapustą i porem.  To była jedyna potrawa z miejscowych składników.  Reszta importowana z RPA.  Tak jak sery.  Wino oczywiście też, ale to akurat duży plus.  Niezłe desery dopełniły szczęścia.  Godny zestaw, choć będąc we dwoje lepiej wziąć butelkę wina.
Potem spacer po ogrodzie i podziwianie afrykańskiego nieba. Zimbabwe oszczędza prąd wiec gwiazdy jak na dłoni.  Takie niebo bywa u nas tylko zimą w górach.  A tu ciepło, można poleżeć na murku, wpatrywać się i słuchać specjalnego rechotu żab, jak dudnienie z beczki, zagłuszającego cykady.

A rano pobudka i wycieczka helikopterem nad Wodospadami. 

Kosztuje $140, ale bez tego nie warto tu jechać, chyba że ktoś ma pecha i trafi na jedyne miejsce w środku, ja siedziałem wprasowany w drzwiczki przez parę ogromnych amerykanów, i mój lęk podsuwał mi wizje otwierania się ich tuż nad kipielą wodną.

Widok z góry jest po prostu nie do pobicia.  Może to da chociaż małe wyobrażenie o tym czym jest to niesamowite zjawisko - kilometr rzeki Zambezi (rozlana o wiele szerzej) wpada w niewielką gardziel wyżłobioną w bazalcie.  Widać jak wije się potem cianym wąwozem w płaskowyżu.


Przelot to tylko 13 minut, podobno po stronie Zambii jest też przelot microlite - jakby motolotnią z kabiną, to musi dawać lepszy widok.

Zasłużyłem sobie na dobre śniadanie, np takie jajka benedictine na grzance z bekonem, yummy.

Jeszcze tylko pożegnanie z guźcami buszującymi po ogrodzie (warto zwrócić uwagę, że wiodący guziec "idzie" na przednich kolanach, tak lepiej wyszukuje smakołyki)

wyprawa do mostu i trzeba było wracać na lotnisko.  Tak szybko minęło.  Niezapomniane chwile, Wodospady to chyba jedno z najcudowaniejszych zjawisk jakie widziałem.  Chcę tu wrócić.  A Zimbabwe nie ma się co bać, choć poza hotelami bieda aż piszczy.



1 komentarz: