sobota, 31 sierpnia 2013

Nowy cud na Żoliborzu

Burgerownia - Krasińskiego 24

W pawilonach na rogu Sadów Żoliborskich i Krasińskiego jest jedno skrajne miejsce.  Ma ono chyba złą aurę.  Co tam się nie otworzy zaraz się zwija. Z półtora roku temu otworzył się sklep z pieczywem Putki.  Mimo, że pieczywo dobre i miał też garmażerkę w małym ale fajnym wyborze nie zagrzał miejsca. Potem nastał Kebab. Raz skorzystałem, bolał mnie po nim brzuch, więc i nie rozpaczałem gdy zniknął.  Choć Adze było szkoda - jej jakoś nie szkodził

A ostatni miesiąc trwały przygotowania do otwarcia hamburgerowni, przyciągając uwagę przesiadujących na murku pijaczków (ale obok kultowego Burger Baru też ich nie brakuje).

Stoły z palet i całkiem fajne wnętrze. Młodzi ludzie. Już chcieliśmy spróbować ponad tydzień temu, jednak są czynni tylko do 20 więc spóźniliśmy się 10 minut. Ale nie daliśmy za wygraną i w zeszłym tygodniu się udało.

W menu prosto - classic za 17zł, cheeseburger za 19zł, kozi za 23zł. Fryty 5zł. Aga wzięła cheese i fryty, ja będąc na diecie kozi (zachęcili mnie warzywami co ma je w środku) z dodatkowym burgerem.

No i proszę państwa - jeśli chodzi o kozi to chapeau bas. Znakomity. Potwierdziło się to jak wzięliśmy wczoraj wieczorem - był równie znakomity. Burger raczej z tych płastszych, ale większych, mięso nie pieprzne, ale wyraźnie mięsne, do tego rukola, podsmażone kawałki papryki, karmelizowana cebulka, świetny sos pomidorowy i cudownie rozpływający się ser kozi.

Zamiast tradycyjnej buły - jakby chlebek arabski (ale nie supermarketowa pita, o nie), nie mogłem się oprzeć zjedzeniu przypieczonej góry, mimo mojej diety.

Jak za 23 zł to jak mawiają anglicy steal. Można się najeść i jak smacznie.  Mam nadzieję, że Burgerownia przełamie złe fatum tego narożnika. Zapraszam na Żoliborz.

Kuwejckie kulinaria

Naranj,Bukhara, Sea Food Market - Kuwejt, 28-29 sierpnia 2013

Dotałem do Kuwejtu z przygodami. Miałem tam być 27 sierpnia, ale ponieważ nie mogłem wylecieć wcześniej niż 26 po 18:30 więc wybór ograniczał się do jednego połączenia przez Monachium i Dubaj - to był odcinek Lufthansy, a potem oddzielny bilet Fly Dubai do Kuwejtu.  Siedziałem spokojnie w lounge na Okęciu kiedy obok Monachium pojawiła się informacja "opóźniony".

Pytam się obsługi, każą mi się udać do stanowiska transferowego, ale na widok ogona zawaracam do saloniku. Próbuję z nimi wynegocjować by znaleźli dla mnie inne połączenie  Niestety nie udaje się. Muszę więc ustawić się w kolejce. Obsłużenie jednej osoby trwa długo, a zajmuje się tym tylko jedno stanowisko - w pozostałych dwóch ziewają z nudów bo są do innych zadań.  Witamy na Okęciu :(  Dręczą mnie złe przeczucia więc dzwonię do naszych agentów by sprawdzić jak to będzie kolejnego dnia, i okazuje się, że jeśli dotrę do Dubaju wieczorem to na pewno nie dolecę do Kuwejtu. W punkcie proponują mi wylot kolejnego dnia, tak, że do Dubaju dotarłbym o 22:00. Niewiele myśląc kasuję bilet, biorę kwit potwierdzający opóźnienie i rezerwuję telefonicznie inny bilet - przez Frankfurt ale już bezpośrednio do Kuwejtu.

Doleciałem o północy 27-mego. Kuwejt nie wywarł na mnie piorunującego wrażenia. Gorszy i mniejszy niż Dubaj a mniej fajny niż Katar. Na szczęście nie czuje się ortodoksyjności jak z Saudi (np. strażniczka graniczna to ufarbowana na blond arabka z niesfornymi krótkimi włosami), a alkoholu nie potrzebuję.

Rano spotkanie o, 7 by jeszcze przygotować się do klienta i jedziemy do Salmiya do Olympia mall. Swoją drogą taksówki to w Kuwejcie niezłe oszustwo.  Na lotnisku do hotelu chcą 10 dinarów (25Eur), a z hotelu do Salmiya - 5.  Z powrotem z Salmiya płacimy 1.3dinara (inna drogą było nawet tylko 1), a na lotnisko powinno być niecałe 3.

Mamy przerwę w spotkaniu na lunch. Gdzie tu zjeść? Olympia to nietypowy mall - nie ma fastfoodów, ale kilka lepszych restauracji i kawiarnie. Nie chcę kanapek więc trafiamy do Naranj - restauracji syryjskiej, podobno cieszącej się estymą. Obsługa rusza się majestatycznie i powoli, co nie zachwyca, gdy trzeba zdążyć w godzinę przed kolejnymi spotkaniami.

Ja zaczynam od zupy z soczewicy. Jedna z lepszych przecieranek soczewicowych jakie jadłem. Odpowiednio doprawiona nawet nie wymaga specjalnie cytryny.

V. dzisiaj jest wegetarianinem (jakieś święto hinduskie) i bierze na początek Baba Ganush. Pyszna sałatka z bakłażana, uwielbiam kiedy nie jest mdła a świeża i bakłażan mocno grzybowy:
A jego placki z serem też wyglądały apetycznie:


Ja zamówiłem bakłażana smażonego z papryką, też niezły, prawie jak w Turcji i kebab barani.

Aż mi było szkoda zostawiać ten pyszny arabski chleb nasączony sokiem z baraniny. Ale przynajmniej wyjadłem pomidory chłopakom co zamówili kurczaka :) szefowi się nie odmawia ;) W sumie bardzo dobre, choć baraninę to lepszą jadałem - ale nie w Kuwejcie.

No tak, bo baraninę jadłem jeszcze w hotelowej (Sheraton Kuwait City, raczej na uboczu) restauracji indyjskej Bukhara.  Były to kotlety pieczone w piecu tandoor w przyprawach.
Taki kotlet smakował mocno przyprawami i był stanowczo zbyt wysmazony.  Nie dla mnie.

Zresztą podane na przystawkę krewetki z kokosem też gotowano za długo:




Kulinarnie wynagrodził mnie dopiero ostatni wieczór. Wybrałem się na nabrzeże. Zapadał zmrok więc temperatura spadła do jakiś 35 stopni. Obok wieże Kuwejckie (symbol Kuwejtu odbudowane po wojnie):
Promenadą połaziłem zresztą wieczorem, patrząc na ciemne morze i błyszczące wieżowce miasta. Jako, że był to czwartek to w knajpkach sporo ludzi, niektórzy nawet siedzieli na zewnątrz korzystając z rozpylanej dla ochłody mgiełki.

A tu Seafood Market i na początek ich zachwalane crab cakes:
Konsystencja idealna - prawie samo mięso krabowe, szkoda że bez kolendry bo dobrze wydobyłaby smak.  Nieduże - miałem dostać 4, ale trafiły do mnie tylko 2 bo się skończyły. Przyniesiono mi za to ich inne niesmaczne przystawki - za tłuste sajgonki, niby z owocami morza i prawn sanwich - nie dość, że na chlebie którego nie jadam, to i mdławy.

Jak mogę, to w restauracjach o tendencji orientalnej zamawiam rybę na parze z sosem sojowym, imbirem i cebulką. Miejscowy hammur, wybrany z lady z dobrą kolekcją ryb, okazał się do tego idealny:


Biała ryba, o zwartym mięsie, miękkiej skórze, łatwo wyjmowanych ościach i niezłych policzkach (podoba mi się jakie wrażenie na kelnerach robi zjadanie łba rybiego). Taka naprawdę super, tęsknię za taką rybą u nas w kraju.  Do tego warzywka.


Ogólnie Kuwejt mnie nie zaskoczył, ani na tak ani na nie. Na pewno Seafood Market i spacer po nabrzeżu - nie tak miłym jak w Doha, ale za to z restauracjami, mogę polecić tym co znajdą się w tym emiracie.




niedziela, 4 sierpnia 2013

Gdy coś polubię

Oczywiście Barracuda w Gdyni - sierpień 2013

Jadąc do Gdyni spytałem kolegi (dzięki!) gdzie można dobrze zjeść rybę, no i odpowiedź była prosta - w Barrakudzie już byłeś i tam jest najlepiej, więc postanowiłem powtórzyć.  I nie żałuję!

Na początek krewetki w oliwo-maśle koperkowym, naprawdę fajne. Sos starannie wybrany świeżą bułeczką.  Zaś na główne łosoś na parze podany na puree z marchewką, kurkami i szpinakiem z suszonymi pomidorami.  W sumie orgia smaków i kolorów:
A w tle obok tarasu szumi morze i przechadza się letni tłum.  Mogłoby tego być nawet za dużo, ale na szczęście puree działało jako złagodzacz kontrastów i było idealnie.

Aga wzięła zaś makaron - bardzo jej smakował, ale dla mnie za ciężki:
Za to widoczne na zdjęciu czerwone domowe Cotes du Ventoux jest jak najbardziej godne polecenia, znakomita relacja ceny do wartości - 9 lub 10 zł za lampkę.

I jak już tam teraz trafiłem, to aż trudno sobie wyobrazić, że zjawiłem się w Barrakudzie w ten sam weekend ponownie.  A właściwie w jej barku plażowym, który uratował mnie po plaży przed atakiem głodu.  Na co miałem największą ochotę? Na bocadillo con calamares - no i tego to nie dostałem ;) ale bułka ze świeżutkim dorszem, cebulą, chrupką sałatą i sosem czosnkowym to nasz krajowy wariant za 9zł.  I Agowa bułka z łososiem też była niezła, choć wędzony łosoś to nie chrupiący dorsz. Gorąco polecam - i dziękuję Barrakudzie za ukłon w stronę tradycji (flądereczki wielkości dłoni z frytkami też mają).



W Gdańsku

Dom Sushi, Gdańsk - 05 sierpnia 2013


Będąc w Gdyni nie mogłem nie zajrzeć do Gdańska, szczególnie, że właśnie trwa Jarmark Dominikański:
Udało się oprzeć większości pokus i skończyliśmy tylko z nielicznymi zdobyczami, bez wielkiej dziury w kieszeni, ot małe zakupy jarmarcznej biżuterii i litewskiej suszonej szynki
Ale ileż można chodzić na głodniaka.  Za radą Gastronautów wybraliśmy więc Dom Sushi i ten jest oceniony tam nadzwyczaj trafnie - tzn. bardzo dobrze.

Z początku miałem trochę wątpliwości - normalnie w tego typu barach nie zamawiam z karty i taka konieczność niepokoi mnie, w dodatku rozmowy z sushi masterem i nasza komunikacja rozkręcała się powoli, ale gdy nadeszła pierwsza porcja nigiri z seriolą, wątpliwości zniknęły.

Skład idealnego sushi to dobry ryż, nie zalany octem i zasypany cukrem jak to u nas w krajowych zwyczajach i solidny kawałek świeżej ryby. W obu kategoriach Dom Sushi na piątkę. Ryż nie zabija smaku ryby, a ryby dostajemy duży, świeży płat (osiągnięcie w sobotę o 21:00 przy Jarmarku). 




Z nigiri powstrzymać się nie mogliśmy: dziki łosoś alaskański, seriola, ryba maślana - te razy dwa, miecznik. Do pełni szczęścia brakowało tylko tłustego tuńczyka, ale tu nawet nie wiedzieli co to, zresztą to nie ja się pytałem, ale obcokrajowiec obok ;)

Nie odmówiliśmy sobie też maki - oczywiście krewetka w tempurze (tu tylko jedna krewetka ale i tylko 4 maki, więc powtórzyliśmy), tuńczyk na ostro - dla Agi bo dla mnie za ostry i i kalifornia z łososiem i węgorzem na wierzchu na deser. Z sushimasterem współpraca na piątkę.

Jeśli mogę na coś narzekać to na obsługę kelnerek - wyraźnie nie dawały sobie rady ze zwiększonym ruchem i na wino czekaliśmy chyba z pół godziny. Za to sushi napływało nieprzerwanie (no nie na łódkach...).

W sumie prawie 300 zł (za dwoje) - ceny jak w Warszawie, ale było warto. 

Ktoś się może mnie zapytać - czego brakuje temu miejscu do 5 gwiazdek?  No cóż - innowacyjności.  Wszystkie nigiri czy maki są bardzo dobre, ale odtwórcze, nie zauważyłem by tworzono tu jakiekolwiek nowe smaki lub kombinacje, a to właśnie wyróżnia sushi najwyższej klasy.  Kiedyś do tego miana aspirowało Zhusi Sushi w Warszawie, a wcześniej Sakana (potem się "uprzemysłowiły"), teraz nie wiem co, bo w Zhushi już dawno nie byłem.

Potem wybraliśmy się na wino i tu już porażka - o tym jak fatalne jest Vino i Panini też możecie sobie przeczytać w mojej recenzji w Gastronautach, tu mi na ten badziew szkoda czasu.

No i końcowe potknięcie, tym razem nic nie mające do czynienia z jedzeniem, czyli chory system Trójmiejskiej komunikacji.

SKM kursuje rzadko - co nie byłoby dziwne gdyby nie fakt, że pozycjonuja ją jako "Trójmiejskie metro". Na szczęście w Warszawie HGW na Gdańsku się nie wzoruje i chwała jej za to - po 20:00 co pół godziny i lepiej na pociąg się nie spóźnić. A tu jeszcze trzeba kupić bilet.  Chcieliśmy wcześniej gdy przujechaliśmy do Gdańska, ale życzliwie uprzedzono nas, że bilet z automatu jest "na teraz" i w nocy będzie już nieważny.  A oczywiście kasy sprzedaży czynne do 18:00... Mając nadzieję na kupienie przed odjazdem jesteśmy 15 minut wcześniej - i ledwo zdążyliśmy.  Działaja dwa automaty, do każdego olbrzymi ogon, kupowanie idzie powoli - bo jak się okazuje ciąg zakupów wymyślał jakiś Trójmiejski naukowiec, od zniżek roi się w oczach, łatwo pomylić się wybierając stację, nie można kupić po prostu kilku takich samych biletów na raz tylko trzeba je dodawać po jednym.  Debilizm.  Za to "kontrol" jest, oczywiście.  Dobrze, że nam sie udało... Coraz bardziej lubię Warszawę :)