czwartek, 10 marca 2016

A tym czasem w Warszawie - Taszkient

Do Mantów przy Chłodnej, a właściwie to już Elektoralna, trafiłem przypadkiem wracając głodny i zły po porażce w Mali Wietnamie

Gdzie? Manty, Elektoralna 24 (po stronie przeciwnej niż Hala)
Co? Manty z wołowiną, plov
Za ile? Manty za 12,50, plov 17 od 15zł pieczątki na Kekmeke
Jak? 7/10, a właściwie za jakość/cena należy im się 8/10

Miejsce o prostym wystroju, nawiązującym do czajhony - czyli uzbeckiej herbaciarni. Nie jest to restauracja, ale raczej jak mawiano za komuny "bar szybkiej obsługi w stylu regionalnym". I to nie jest zarzut, ale zaleta :) szybko, sprawnie, smacznie, tanio.

Tak - smacznie - jedzenie w Mantach jest super - potrawy naprawdę przypominają mi smak Taszkientu. Manty z mięsem cebulowe (wolałbym baranie a nie wołowe, ale to rozumiem ukłon w stronę polskich preferencji smakowych), pieprzne, mięsne, pachnące środkową Azją. Jakby tak jeszcze do środka kolendry to chyba bym tam się zaczął stołować. Szczególnie że pięć sztuk to całkiem solidny posiłek.
(Mają też manty z warzywami i ze szpinakiem i serem)

Ale łzy wzruszenia do oczu napłynęły mi przy płowie (plov). Płow to danie będące esencją czajhony - ma być sycące, smakować nieźle i azjatycko. I taki jest płow w Mantach - jeśli chodzi o autentyczność smaku, to jak dla mnie ostatni taki jadłem 25 lat temu w Samarkandzie ;) To nie jest płow świąteczny - codzienny, zwykły, dobry. Duży plus za surówkę z podmarynowanej marchewki (no cebula byłaby bardziej autentyczna, ale gorsza dla wątroby), świetnie przełamuje dość ciężki smak (płow to danie ludowe - ciężkie ma być!).

Tak, oczywiście chętnie posypałbym go sobie ziarnami granatu, tak kawałki mięsa mogłyby być większe - ale wtedy to już nie czajhona, ale restauracja - no i nie za 17zł.

Zacząłem zbierać pieczątki Kekmeke i na pewno wrócę.

A - jedyny minus - nie bierzcie chlebka uzbeckiego - z prawdziwą lepioszką nie ma nic wspólnego, raczej polska drożdżowa bułka. Jak rozumiem nie mają pieca więc autentycznych nie da się zrobić...

czwartek, 3 marca 2016

Singapur - cz. 4 Glam i kawa

Kawa i specjalistyczne kawiarnie niesieciowe to nowa moda w Singapurze. Niby jak w Warszawie tylko zadęcie mniejsze, a kawa lepsza :)

Tradycyjnie w Singapurze piło się kawę parzono-filtrowaną, nieco podobną w smaku do wietnamskiej, tylko słabszą.  Z tą tradycyjną kawą zetknąłem się w legendarnej Ya Kun Kaya Toast


Gdzie? Ya Kun Kaya Toast, obrzeża Chinatown, niedaleko stacji Telok Ayer w Far East Square
Co? Wybór prosty - tosty z kaya, jajka w koszulce, kawa
Za ile? S$8
Jak? 6/10

Nie do końca rozumiem kultowy status tego miejsca, no tak istnieje od lat 30-tych, bardzo tradycyjne, ale.. Sposób przytowania jajek jak dla mnie nieco zbyt wodnisty (Aga odwracała się z obrzydzeniem), tosty suche, a kaya - czyli coś w rodzaju dżemu z kokosa - strasznie słodka. Postępując zgodnie z tradycją skropiłem nieco sosem sojowym i posypałem białym pieprzem i wtedy było całkiem znośne.

Sytuację ratowała naprawdę intensywna lokalna kawa - jedyny raz kiedy udało mi się wypić smaczną tradycyjną kawę (inne próby były porażką). Tym niemniej nie zdecydowałem się powtórzyć.

U nas na Geylang kawy nie było :( więc z niezmierną radością znalazłem na Tripadvisor prawdziwą kawiarnię, niestety nieco za daleko jak na codzień.

Gdzie? Brawn & Brains, w hali sportowej przy skrzyżowaniu Guillemard Rd i Lor 22
Co? Kawa, pyszna flat white
Za ile? Typowa cena S$5.50
Jak? 7/10

Może moja opinia jest nieco skrzywiona przyjemnością znalezienia prawdziwej kawy, a miejsce znaleźć nie łatwo.

W poszukiwaniu kawy zajechaliśmy w okolice stacji Lavender. Od wielu drzwi się odbiliśmy. Weszliśmy do znanej z salted egg croissant Antoinette i po 20 minutach czekania wyszliśmy nie złożywszy nawet zamówienia.

W końcu trafiłem jednak na prawdziwie błyszczącą perłę

Gdzie? Artistry, przy Victoria Str, bliżej Bugis
Co? Genialna kawa i najlepsze ciastko jakie pamiętam
Za ile? Drogo - kawa S$6, ciastko koło dychy
Jak? 9/10

Atristry jest nieprawdopodonie hipsterska i popularna, my siedzieliśmy na takich sześcianach na zewnątrz czekając w święto dość długo (normalnie było lepiej).
Źródłem jej sukcesu jest nieprawdopodobnie dobra kawa - bardzo mocne, gęste, orzechowe espresso. Dawno, dawno takiego nie piłem - może na Sycylii... Na kawę (esperesso przy barze) specjanie tam wracałem.
Mają też super ciastka - ja wziąłem orzechowo-bakaliowe, przypominające konsystencją marchewkowe, wilgotne, bardzo dobre. Jednak najlepsze wziąłem dla mojej żony - tarta z masą z orzechów laskowych pokryta kandyzowany ananasem z imbirem w jakby galaretce. Nie przepadam za smakiem orzechów laskowych, ale tu był cudowny, nie potrafię opisać tej orzechowej symfonii smaku w połączeniu z owocowo-imbirowym pokryciem. Genialne

Warto też wspomnieć jej sąsiadkę, koło śmiesznego muralu
Gdzie? Symmetry, też przy Victoria Str
Co? Kawa i croissant z krewetkami (!)
Za ile? S$30 za dwie kawy i croissanta z frytkami
Jak? 7/10

Symmetry chyba bardziej popularne wśród turystów, oferuje miłe stoliki na zewnątrz i syte kanapki:

Croissant z krewetkami, jajkiem, majonezem japońskim i sałatą to połączenie zaskakujące, ale bardzo dobre. Małe chrupkie krewetki dobrze komponują się z miękkim croissantem. Tylko w kanapce trochę za bardzo dominuje jajko - mniej to byłoby więcej smaku. Flat white i cappucino bardzo dobre.

A co z Glamem?

Glam - a konkretnie Kampong Glam to dzielnica Singapuru, w dół od Victoria Str. Dzielnica z dużymi wpływami arabskimi (w końcu wzdłuż Arab Str) z najładniejszym meczetem w Singu.

Obok ciągną się sklepy z materiałami we wzory tureckie i arabskie, chwilami czuję się jakbym nie ruszył się z bazaru w Stambule.



Fajne murale i naprawdę dziwne wynalazki:


Znaleźliśmy tam pyszne placki z baraniną - murtabak - zjedzone w jednym z podcieni przy pubie dla turystów.


Gdzie? Zam Zam, róg Arab Street i North Bridge Rd (Bugis)
Co? Murtabak z baraniną, pikantny mięsisty naleśnik, bardzo dobry (nie dało rady zjeść sosu)
Za ile? S$6 za średni placek - wystarcza na mały luch dla dwojga
Jak? 7/10

sobota, 27 lutego 2016

Singapur - cz 3 Stołówka na Geylang

Penang Seafood Restaurant, czyli przysmaki przy metrze

Gdzie? Tuż przy metrze Aljunied, na placu od strony Sims Avenue (Lor 25A)
Co? Jedliśmy sporo, krewetki super
Za ile? Porcja krewetek (9 sztuk dużych) S$20 (57zł)
Jak? 8/10 i już :)

Do Penang Seafood Restaurant - jednej z szeregu restauracji przy wyjściu z metra Aljuned (swoją drogą nam nazwa skojarzyła się z All You Need is Love :)). Przylecieliśmy z Brunei w Chiński Nowy Rok a ja byłem trochę głodny. Wszystko pozamykane, ale idąc z metra wypatrzyłem, że to miejsce jest otwarte. Dotąd marudziłem Adze, aż zgodziła się wyjść.

Tego dnia było łagodnie La la Hokkien Noodles - czyli makaron z małymi małżami (clams) i różnościami - kalmary, krewetki, sos z jajkiem i limoką:

Danie jeśli nie użyć oddzielnie podanego sambal bardzo łagodne. Lubię takie delikatne, morskie smaki w kuchni azjatyckiej. Małże świeże i soczyste. Aga zaś wypiła kokosa - z tych małych, bardzo smaczny. To dzięki kokosom nie było oporów by przychodzić tu ponownie.

A Penang odwiedziliśmy kilukrotnie. I mimo plastikowego wystroju, tłoku i sąsiedztwa pojemników na śmieci była to nasza ulubiona jadłodajnia w Singapurze.

Przede wszystkim wysoka jakość serwowanego jedzenie. Tłumy były tam nie tylko wtedy gdy inne knajpy były zamknięte - widać, że mają swoją wierną klientelę. W pełni tych ludzi rozumiem.

W Penang jedliśmy jeszcze:
Cereal Prawns - to lokalna specjalnośc, czyli krewetki panierowane w płatkach i otrębach, smażone na głębokim tłuszczu, panierka lekko słodkawa i ostra. Z wyglądu danie niezbyt efektowne:
Ale nadspodziewanie dobre, oczywiście bardzo pożywne. Idealnie ścięte, jeszcze lekko szkliste mięso krewetek, chrupiąca panierka, ostro-słodko-lekko gorzkawy (od dodanego zioła) smak panierki. Razem dość niespotykane danie.

Oczywiście dwa razy jedliśmy tu inne sztandarowe danie Singapuru - Salted Egg Prawns. Krewetki w sosie jajeczno-orzechowym. Żaden opis nie odda tego smaku, a z definicji wydaje się dość obrzydliwe. Nic bardziej mylnego - sos najbardziej przypomina to co u nas serwują jako sos orzeszkowy, ale jest bardziej delikatny, choć dość pikantny. Świetnie łączy się z krewetkami. Niestety ani to danie, ani inne lokalne danie - mee goreng nie załapało się na zdjęcie, było zbyt dużo ludzi i trzeba było się spieszyć.

Z salted egg prawns pożegnaliśmy Singapur :'(

środa, 24 lutego 2016

Singapur - cz. 2 Kulinarna Stolica

Geylang - kulinarna stolica chińskiego Singapuru

Singapur ma wiele różnych centrów kulinarnych i o kilku jeszcze napiszę, ale tu będzie o mojej fascynacji Geylang. Do Geylang jako turysta raczej nie trafisz, no chyba, że szukasz specyficznych rozrywek - i my znaleźliśmy się tutaj tylko dlatego, że w okolicy był tani, dość dobrze oceniany na booking.com hotel http://www.booking.com/hotel/sg/bright-star gdzie się zatrzymaliśmy.

Bright Star Hotel
Leży przy cichej bocznej uliczce. Jak na Azję czysty, czajniki w pokojach więc można zrobić sobie herbatę, dość obszerne pokoje, łazienka z dużym prysznicem.  Czego więcej wymagać, za S$70? Mieliśmy fajny widok z okna na 5 piętrze (winda jest):


Co to jest Geylang? - to stara chińska dzielnica (dużo zabudowy z lat 20 i 30)




obecnie ponoć bardziej znana jako dzielnica czerwonych latarni. Nie wiem nie korzystałem ;)

Ale Geylang poza rozrywką urzeka bogactwem kulinarnym. To właśnie tutaj można spróbować najlepszego, co ma do zaoferowania prosta kuchnia chińska. No bo w Geylang nie znajdziemy luksosowych restauracji, lśniących chromem i z publiką z pierwszych stron lokalnych tabloidów. Ale znajdziemy proste jedzenie świetnie wykonane - konkurencja ogromna.

Śniadanie - 126 Eating House

Gdzie? Sims Avenue 126, miejsce po prostu widać
Co? Świetne curry puffs, doskonały porridge (czyli tutejsza nazwa na congee - ryżankę)
Za ile? Za S$20 na dwójkę - dim sumy, ryżanka, herbata
Jak? W sumie dość nierówne - 7/10 za to czynne całą dobę!

W 126 tkwi sekret mojej schudnięcia w Singapurze :) zamiast buły czy innego pieczywa śniadania jadłem chińskie - czyli dim sum, ryżanka, zupa z makaronem, nie tylko tutaj, gdzie się dało.

Oczywiście dla mnie głównym magnesem były dim sumy - ich pierożki z krewetkami (szczególnie te o S$1 droższe z krewetką królewską) mają świetne nadzienie, ale ciasto niestety przegotowane i się rozpada.
Jedliśmy też bardziej oryginalne wynalazki - jak widoczne to sajgonki z płatków tofu (konsystencja dziwna, ale w smaku super), słynne smażone carrot cake - masa z mąki tapiokowo-ryżowej z kawałkami marchewki - raczej zapychacz bez smaku.
A ja oczywiście porridge - doskonały smak wywaru, gęsty, gorący, świetny był z wieprzowiną i ogórkiem morskim.

Byliśmy tylko dwa razy bo w czasie świąt Nowego Roku było zamknięte.

Do dzisiaj wspomninam z czułościa naszą pierwszą kolację w Singu - żaby (przysmak Geylang) w bardzo lokalnym stylu.

Kum, kum





Gdzie? Eminent Frog, róg 323 Geylang Rd i Lor 19
Co? Żaba z białym pieprzem i czosnkiem
Za ile? Koło S$40, wliczając krewetki, żaba S$18 w dealu 3 za 2
Jak? 9/10 za sos do żaby

Żaba nie smakuje jak kurczak, jest o wiele delikatniejsza. W Emitent Frog jedliśmy ją w znakomitym sosie - pieprznym, słodko-winnym, imbirowo-czosnkowym. Sos wygrzebaliśmy do ostatniej kropli, a i sama żaba była super. Patrzcie tylko jak podana:
Wzięliśmy mało tradycyjnie bo z białym ryżem (nie z ryżanką jak wypada tradycyjnie), ale jakieś ustępstwa na rzecz partnera są konieczne. Było naprawdę znakomite.

Oprócz tego porcja krewetek w sosie "salted egg" - sos orzeszkowy, ten był chyba najlepszy, szkoda tylko, że krewetki dostaliśmy nieobrane (ciężko było ten sos wylizywać) i niestety nieco przegotowane. Ale jako, że były to nasze pierwsze krewetki w Singu to i tak byliśmy zachwyceni. Mała grzecznie spała

W związku ze świętami wszystko było pozamykane i a to co było otwarte to było droższe, więc naszą główną stołówką zostało Penang Seafood, ale ona zasłużyła na osobny post.

Więc na zakończenie o Geylang dodam:

Spotkanie z legendą

Gdzie? Sin Huat Eating House, 659 Geylang Rd
Co? Kaczka
Za ile? S$8 od osoby
Jak? 8/10





Jest to bardzo dziwne miejsce, tłum ludzi, pracownicy ledwo się wyrabiają, do wyboru albo część z seafoodem albo część tylko z kaczką. Ponieważ był to czas wczesnego lunchu zdecydowaliśmy się tylko na kaczkę.

Świetną. Z soja, tofu, kiełkami, i kaczą wątróbką (odrobiną), w genialnym sosie. Do tego smażony ryż. No ja o nic więcej nie proszę :)


A tyle miejsc było zamkniętych: "No Singboard Restaurant" serwująca kraba w białym pieprzu, restauracje z żółwiami, wiele miejsc z seafoodem, potrawami z indonezji, ach długo by wyliczać.

Zaś na słynnego śmierdzącego duriana wybraliśmy się w końcu nie do Wonederful Durian naprzeciwko:
tylko do innego warzywniaka. Zjeść się dało - jak dla mnie durian to w smaku połączenie waniliowego budyniu ze śledziem z cebulką. Już więcej go jeść nie muszę...



wtorek, 23 lutego 2016

Singapur cz. 1 Tiong Bahru

Jest takie miejsce

Gdzie chce się wracać znowu i znowu, które tchnie spokojem i czymś takim niezwykłym. Tiong Bahru. Jak zobaczyłem to poczułem - tu mógłbym żyć. Ale po kolei.

Tiong Bahru to jeden z tych odnowionych rejonów Singapuru co stał się popularny wśród tutejszej hipsterii. Wybrałem się tam - bo niedaleko (mieliśmy bezpośredni dojazd zieloną linią) i lubię architekturę lat 30-tych.

Zaczęło się od zawodu. Na stacji Tiong Bahru trwa ogromna przebudowa, Tiong Bahru Plaza rozbudowuje się, nie trafiliśmy do food court o którym były dobre opinie. W końcu zjedliśmy lekki lunch naprzeciwko - ja biorąc white behoon - zupę niby z owocami morza, ale tak naprawdę fish & crab cake, tofu itd. Nawet dobra, trochę taka jak robię w domu ;) Aga żywiła się różnymi wyrobami z ciasta - sajgnoki, krewetka w cieście, curry puff. Sajgonki były super - warzywne, chrupiące w środku, wyraźne - sporo kolendry, swieże.

 Potem okolica też nie zachwyca - Tiong Bahru to szeroka ulica, niby wysadzana drzewami, ale wkoło rosną wieżowce, jak w Hong Kongu:
Dopiero ten róg przykuł moją uwagę:
Półokrągła klatka, okna prostokątno-szporsowe, czysta biel - tak lata 30-ste. Pomyślcie - jak ludzka skala przy tych wieżowcach. Zielone podwórka:

czuję się jak w tropikalnej wersji Sadów Żoliborskich. Akurat był czas karmienia, więc przysiedliśmy na ławce - naprzeciw w cieniu, koło placu zabaw, chronią się robotnicy-migranci stawiający nowe osiedle ze szkła i betonu. Luksus dla nuworyszy.

My idziemy dalej - Moh Guan Terrace zachwyca kontrastem - domy z długimi, łukowatymi tarasami, klinkier, białe ściany i wieżowce w tle...




Dziś spokojnie - trwają święta Chińskiego Nowego Roku, wiele sklepów i knajpek pozamykanych. Nam to nie przeszkadza - podziwiamy zieleń, ciszę, tak tu inaczej, choć w centrum wielkiego miasta. Jak na Bielanach wiosną...

 Zatrzymujemy się na przekąskę w słynnej Tiong Bahru Bakery, niestety nie mają salted egg croissants (tego nowego lokalnego przysmaku nie było mi dane spróbować), zadowalamy się pyszną kawą, moja pani eklerką ze słonym karmelem, ja biorę croissanta - a do niego świetny morelowy dżem. Mala śpi, jest ciepło i super.

Jeszcze z jedno spotkanie z art deco:
A na pożegnanie warszawskie skojarzenie dla obserwujących:




Tego dnia wybraliśmy się jeszcze do Singapore Art Museum (SAM) - czegoś w stylu warszawskiego CSW, centrum wystawowego (mówiąc szczerze liczyłem na malarstwo - i srodze się zawiodłem) w przebudowanej szkole żeńskiej, fajny budynek, z czasowymi wystawami.

Wystawa główna Time of Others - prace z muzeów z regionu Azji i Pacyfiku - sztuka zaangażowana, ale bardzo uniwersalna i poruszajaca. Prace same się bronia, tu uderzył mnie kontrast z ostatnio oglądaną "Bread and Roses" w Emilii w Warszawie, która bez wyjaśnień jest niezrozumiała.

Ten link Time of Others prowadzi was do przewodnika po wystawie, oczywiście on nie odda rzeczywistości, np wstrząsającego a mninimalistycznego filmu kambodżańskiego o zagładzie, czy świetnego pomysłu z ostatnimi stronami książek i ich ułożeniem w rynnę... Był czas by się zatrzymać i zastanowić.

Błądząc po korytarzach SAM trafiliśmy na pracę robioną przez zwiedzających i my też się przyczyniliśmy - na pocztówkę z drzwiami dajemy naklejki i wstawiamy w szereg innych - Agi ta z kotami ;)




Mieliśmy iść na kraba, ale po drodze spotkałem moją ulubioną knajpkę tajwańską:


Świat pierożków ekskluzywnych - Din Tai Fung

Gdzie? W Raffles City
Co? Bardzo dobre Xiao Ling Bao, w ogóle świetne pierożki
Za ile? Za S$60 (170zł) na dwójkę - trzy rodzaje pierożków i warzywa
Jak? Solidna jakość 8/10

Uwielbiam szanghajskie pierożki Xiao Ling Bao - mięsne z gorącym rosołem wewnątrz, na łyżkę kapiesz nieco sosu sojowego, odrobinę octu ryżowego, delikatnie kładziesz pierożka by nie naruszyć ciasta, odgryzasz czubek i ślup, ślup rosół ze środka, zagryzasz pierożkie. W Din Tai Fung 6 sztuk kosztuje S$10.

Mają też pyszne pierożki z krewetkami (na zdjęciu owe oraz jeden Xiao Ling Bao):
Świetne pierożki wschodnie z ostrym sosem, nie wiem z czym, super:
Do tego wzięliśmy młody pak choi z czosnkiem. Nie wiem jak chińczycy osiągają ten jedwabisty, lekki sos-wywar:

Miłym akcentem jest dolewana za darmo chińska herbata (bardzo dobra), mniej miłym 10% serwisu i 7,5% sales tax nie wliczone w ceny w karcie.

Był to lekki lunch więc jeszcze potem mieliśmy krewetki na kolację, ale o tym napiszę oddzielnie.

poniedziałek, 22 lutego 2016

Brunei - cz. 4 i ostatnia

Plażowisko

Nie jestem fanem plażowania, a już szczególnie w formie leżenia na słońcu w tłumie przy wtórze ums, ums.

Tym niemniej jestem na Borneo, na Borneo są tropikalne plaże, mamy dwa dni wolnego, więc NA PLAŻĘ!

Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Nasz ośrodek nurkowy (Oceanic Dive Center - polecam!) jest koło Muara Park & Beach, ale to koło ma ponad 2km. Droga asfaltowa (no jesteśmy w Brunei), wysadzana palmami. Tylko temperatura już koło 30C i słońce ostre. Ale idziemy twardo - okazało się, że wbrew mapom Google jest tylko jedno dojście - Jalan Pelumpong (która wiedzie do portu) i potem w trafnie nazwaną Jalan Pantai Muara (Parku Muara). Wszystkie inne próby kończyły się na płocie często z miłym oznaczeniem:
W sumie dotarcie po raz pierwszy zajęło nam godzinę ;) potem wyrabialiśmy się w połowie czasu.

Za to na miejscu powitał nas przestronny i, w miarę jak wchodziliśmy głębiej, przyjemnie cienisty park. Muara Park to zadbany pas zieleni nadmorskiej (głównie miejscowe sosny, więc sucho i czysto) ze wszystkim co potrzebne do wypoczynku współczesnemu mieszczuchowi - toalety (czyste), prysznice (dużo i sprawne), altanki z cieniem i miejscami do grillowania.

(tam już widać plażę i morze)



W sobotę było kompletnie pusto, dwa dni później w Chiński Nowy Rok pojawili się ludzie i altanki były zajęte, ale już 200m dalej od boisk (też są) było cicho i spokojnie. Tylko grupy hinduskich robotników korzystały z jedynego dnia wytchnienia i darmowego prysznica.

Kradzieży się nie obawialiśmy i wszystko zostawialiśmy przy kocu w cieniu (no to jednak kraj muzułmański i nikt nie zaryzykuje kijów dla portfela z kilkoma groszami), straszyli nas pchłami piaskowymi - więc spryskiwaliśmy kostki i ogólnie wszystko, a na kocu przyklejone były naturalne odstraszacze. Małej pomogło - nam nieco mniej, ale gryzło mniej niż w Singapurze.

Żona obawiała się jak z rozbieraniem - no więc były i muzułmanki w strojach plażowych zakrywających ciało (z długimi nogawkami!), chinki w bikini i t-shirtach, więc trzymaliśmy się dalej, szczególnie, że biali wzbudzają pewną sensację. Tym niemniej niczym był biust mojej żony (w staniku) w porównaniu z atrakcją jaką stanowiła mała.

To zresztą zasługuje na osobny paragraf opisu. Mała była sensacją i szybko przyzwyczailiśmy się, że np. w restauracji mogliśmy zapomnieć o dziecku bo wędrowało z rąk do rąk obsługi (szczególnie w Brunei, w Singu nieco bardziej powściągliwi):
Normalne było, że ktoś dotykał ją, podszczypywał policzki i udka, wpadali w zachwyt nad niebieskimi oczami i bez przerwy jakieś babki robiły sobie z nią zdjęcia - na szczęście. Trzeba było przywyknąć, chyba nigdy nie uszczęśliwiliśmy tylu ludzie. Już zastanawiałem się nad oferowaniem usług jako potencjalny tatuś :)

Mała była zachwycona i zaczepiała wszystkich, a gdy jej się udawało przyciągnąć uwagę chichrała się z radości.

Wracając do plażowania - sama plaża długa i pusta. Może z falami więc nie ma krokodyli ;) - w Brunei są krokodyle słonowodne, ale wolą laguny i rzekę w którą pływy niosą słoną wodę. Pięknie. Cicho, spokojnie, gorący piasek. Można iść i iść
i rozkoszować się tropikiem.


Małej pływanie w falach podobało się szalenie - choć fala biła mocno i znosiła. Tu trzeba było uważać. Do pluskania się przy brzegu i skakania na falach w sam raz.

Spędziliśmy tam rozkoszne dwa przedpołudnia, koło 14 poprosiliśmy by nas odebrali - wracanie w tym upale byłoby chyba niemożliwe.

Miejsce cudownie spokojne - szkoda tylko, że plastiki są plagą niesprzątaną... Naprawdę w tak bogatym kraju to wstyd...

No ale by skończyć w pozytywnym nastroju (już wylatywaliśmy z Brunei - dalszy opis z Singapuru) to jeszcze:

It's A Grind Coffee House
(można znaleźć na google maps)
Ta kalifornijska kawiarnia (niby świętują 20 lat, ale w Brunei od roku) w Muara dawała świetną kawę i miała prawdziwie sąsiedzką atmosferę
Kawa mocna, ciemna, aromatyczno-orzechowa, bez odcienia kwasowości. Pobudzająca jak z plakatu:
Zresztą muszę przyznać, że zastanawiam się nad fenomenem społecznym tych kawiarni. Kawa dość droga B$5 - czyli 14zł, ale za B$3 można zjeść w lokalnej knajpce smaczne drugie danie, choć i u nas za dychę to zjesz obiad... Ludzi, szczególnie młodych nie brakuje. Ja grałem zamożnego turystę, ale węże w kieszeni mi syczały - tak jak i w Warszawie. A miejscowi - narzekają na ceny, ale na to kasy nie żałują. Jedyna rozrywka? Za parenaście zeta poczuć się jak w wielkim świecie???

Na czym polega to zjawissko siedzenia w kawiarniach i chęć tracenia na to niemałych pieniędzy (w Grecji w pełni kryzysu w droższych kawiarniach pełno młodzieży) to do końca nie pojmuję.