niedziela, 12 maja 2013

W poszukiwaniu perfekcyjnej kuchni angielskiej

Londyn i okolice - maj 2013

Jak pewnie wspomniałem, uważam, że dobra kuchnia angielska jest znakomita.  Trudno na nią trafić, ale jak już się ma to szczęście to wynik jest niezapomniany.  Pod tym względem podobnie jest z kuchnią polską - normalnie tłuste nudy, ale można mieć świetne przeżycie.

Więc będąc w Londynie nie omieszkałem udać się na poszukiwania.

Zacząłem od St John's - tym razem wyróżnionej Bib Gourmand w Michelin ich filii Bread and Wine na Spitalfields (https://www.stjohngroup.uk.com/spitalfields/) St John z ich filozofią "nose to tail eating", czyli podawania potraw z niespotykach fragmentów zwierzaków, jest jedną z moich ulubionych knajp, a ta nieco tańsza wersja też się sprawdza.  Przez zamknięcie metra dotarłem dość późno - bo o 20:45 a o 21:00 ostatnie zamówienie.  Zdążyłem wybrać Black Pudding with Duck Egg czyli niedokładnie kaszankę z sadzonym jajkiem kaczym oraz pieczonego gołębia.  Ponieważ na gołębia trzeba było poczekać więc jeszcze wziąłem oliwki jako przegryzkę.  Czerwone wino z Langwedocji - cięższe - na kieliszki.

Przystawka wyglądała uroczo:
I smak nie ustępował wyglądowi - angielski black pudding nie ma nic wspólnego ze śmierdzącą kaszą kichą i można trafić w nim fajne kawałki wątróbki czy głowizny.  A jako do tego miało taki "śniadaniowy" wyraz.  Choć brakowało czegoś zielonego, dobrze że miałem oliwki.

Za to gołąb był daniem kompletnym:
Pieczony gołąb z kawałkami podkiszonego i ugotowanego buraka, podany na sałacie z rukwią i dobrym sosem winno-pieczeniowym.  Kwintesencja dobrej kuchni, nie podejrzewałem Anglików o takie wykorzystanie buraka i muszę przyznać, że jego słodko-kwaśny smak był znakomitym dodatkiem do dziczyzny gołębia.  Tylko ostrzegam - gołąb podany mocno różowy w środku.  Całość (z kawą i dwoma kieliszkami wina) za 45 funtów - nie mało, ale na Londyn nieźle.  Polecam i sam chętnie wrócę.

Jeszcze wracając zobaczyłem to miejsce:
Fajnie byłoby tu trafić w ciągu dnia.  Pomyśleć sobie - węgoże w galarecie, mogą być naprawdę super, szczególnie z ulicznej budki.
Kolejnego dnia mieliśmy zespołowy obiad w Bull Inn w Sonning (http://www.bullinnsonning.co.uk/) piękny budynek w Sonning - jednej z najcudowniejszych angielskich wiosek.  Jak słusznie zauważył mój kolega to może być najlepszy nocleg w Reading - 20 minut spaceru nad Tamizą do biura.  Jadłospis jest imponujący, wybór piw też niezły, ja trafiłem świetne Brewers Bragg Fullersa - piwo sezonowe, lżejsze, świetnie gaszące pragnienie i nie pozostawiające niesmaku w ustach. Cydr Aspalls - więc pijalny.  Już czujecie - no tak - wykonanie dań z jadłospisu nie dorastało do ich opisu.  Mój steak and kidney pie był przeciętny.  Nie, nie zły, ale po prostu przeciętny.  Jak widziałem większość kolegów też nie zostawiła pustych talerzy, widać jedzenie pozostawia sporo do życzenia.

No więc gdzie trafiłem najlepiej.  Tylko spójrzcie:
Jakież cudo! Dwa płaty soli, położone na okręgu miażdżonych młodych ziemniaków, zielone szparagi, oliwa ziołowa i doskonale miękkie jajko w koszulce.  To jedno z lepszych dań jakie kiedykolwiek jadłem.

A na deser taki crumble:
owocowy, leciutko polany custard.  Przypatrzcie się bliżej. Właśnie - widzicie tacę i zwykłą serwetkę.  Witamy w 510, naszej kantynie w Reading - jak im się chce to najlepsze jedzenie w Anglii.  W dodatku ten luksusowy zestaw za 6 funciaków.  Aż chce się przychodzić do biura.


sobota, 11 maja 2013

Powrót do przeszłości


Red Pepper na Maida Vale – Londyn, 08 kwietnia 2013-05-11

Są takie lata w życiu, o których potem mówimy „o to były dobre czasy, wtedy byłem szczęśliwy”.  Nie zawsze widzimy to na bieżąco, czasem bieżące miałkie problemy przesłaniają nam to co naprawdę przeżywamy.  Każdy z nas ma takie momenty, ja gdy sięgam pamięcią to widzę szalony rok 1987, pełne nadziei i zmian przełomy 1992/93, a potem 1999/2000, po prostu szczęśliwe 1996 czy 2012.  Czasem są to lata związane z konkretnym miejscem – i to miejsce ma dla nas szczególną wagę.

Gdy wchodzę na Maida Vale od strony raczej obleśnych okolic Paddington, widzę piękne wille Little Venice nad Grand Union Canal i pamiętam gdy znalazłem się tu w 1999r.  Wtedy odkryłem tę okolicę jako idealne miejsce do zamieszkania.

Idę wysadzanymi platanami znajomymi ulicami – Warwick Avenue, skręcam w Clifton Gardens a potem już prosto na Shirland Road. To tu, pod numerem 71. Pamiętam jak na tym oknie kwitły piękne a obok rósł nasz okrągły bukszpan. O tu jeszcze stał sąsiadów wielki krzak rozmarynu. 

Okno wygląda tak samo, lekko wypaczone, chyba mieszkanie znowu sprzedano... Zawracam, zatrzymuję się w pubie na szklankę pysznego cydru z Somerset – Orchard Pig (http://www.orchardpig.co.uk)/index.php, taki jak powinien być cydr, półwytrawny, orzeźwiający i po prostu smakowity.  Potem skręcam wzdłuż imponujących Mansions przy Biddulph Avanue
I zaraz będę z powrotem na  Formosa Street.  Red Pepper (http://theredpepper.net/) jest tu, nie wiem – pewnie ponad 20 lat, już gdy się sprowadziliśmy był miejscem znanym, lubianym i pełnym.  I dobrze widzieć, że mimo iż minęło kolejne ponad 10 lat nic się nie zmieniło.  Wkoło powstały nowe knajpki – na tym maleńkim odcinku Formosa jest ich 5, ale Red Pepper ciągle trwa na miejscu.
Wnętrze ciasne, jestem wcześnie więc udaje się dostać stolik, ale jak siedzę to systematycznie się zapełnia. Nie zmieniła się też struktura menu (samo menu zmienia się co kilka tygodni) – przystawki, sezonowe makarony, pizze i desery chyba ciągle te same no i wypisane na tablicy dania dnia, zwykle rissotto, makaron i 3-4 dania główne.
Na sieci widziałem ragout z dzika, ale w realu jest z cielęciny z cebulą, więc nie biorę.  Z karty wybieram cappellacci nadziewane szpinakiem z ricotta w maśle szałwiowym z orzeszkami pini, choć kusiły mnie i vognole.  Jako, że i tak najbardziej lubię tu primi piatti (porcje makaronu nie są duże i na obiad trzeba dwie) biorę z menu dnia rissotto – z przegrzebkami (scallops, bo te uwielbiam).
Ktoś się zapyta co takiego niezwykłego jest w pierożkach ze szpinakiem.  No cóż – są po prostu pyszne. Ciasto jajeczne, szpinak liściasty tylko odrobinę związany ricottą, a sos – czysta poezja, masło z szałwią i do każdej porcji na widelcu można dołożyć zaostrzający smak podprażony orzeszek pini.  Do tego białe włoskie wino.

Do risotto biorę kieliszek rieslinga, wydaje mi się odpowiedniejszy do potencjalnie słodkiego smaku przegrzebków. Nigdy nie wierzyłem, że różowa część przegrzebka (tzw. coral) może być smaczna, ale jak się okazuje w naprawdę świeżym, błyskawicznie zgrillowanym przegrzebku jest naprawdę pyszny.  A samo centrum przegrzebka jeszcze lepsze.
Te dwa dania w sumie wystarczają, jeszcze tylko prawdziwe espresso na koniec.  Tanio tu nie jest, gdzie te czasy kiedy makaron kosztował 8-9 funtów? Teraz to już 13, więc z winem i napiwkiem zbiera się 50 funtów.  Na pewno warto.  Drepczę na stację Maida Vale, już wieczór – może następnym razem podejdę na Maida Hill?!

poniedziałek, 6 maja 2013

Yes ser

Kupowanie sera - Londyn 06 maja 2013

Angielskie sery, może poza cheddarem są szerszej publiczności nieznane, a o tyle to dziwne, że w niewielu krajach regionalne sery obdarzane są taką miłością.  Ja polubiłem te wynalazki jeszcze mieszkając na Wyspach, ale takie uczucie łatwo nie przemija.  Dlatego z każdej podróży przywoże pyszności, które zresztą potem muszę głównie sam zjadać.

Jeśli mam się wykosztować to adresy są oczywiste - Borough Market - świątynia wyboru serów z różnych zakątków Królestwa, Neals Yard Diary, zagubiona serownia wśród sklepów z butami na Soho, no i luksusowa Paxton & Whitfiled na Jermyn Street, tym razem wśród markowych koszul i krawatów.

Zacząłem od Jermyn Street - bo zapach zwabił mnie do środka.  Oprócz miękkich francuzów i Stinky Bishop, rozgościły się tu twarde sery.
Cheddary, Linconshire, czy miększe Gloustershire i Caerphilly. Ponieważ Aga nie przepada za cheddarem dałem się skusić na Kirkham Lancashire - pełny smak, ale bez cheddarowej słodyczy.  No i odmianę mojego ukochanego Cheshire - tym razem w dojrzałym, lekko pomarańczowym wydaniu Appleby.

W ogóle Cheshire to mój ukochany ser, który tylko ja jadam. Zwykle kupuję go po prostu w supermarkecie - biały, mokry, kruszący się o lekko cytrusowo- kwaśnym posmaku. Nie wiem czemu ale jestem przekonany, że to właśnie Cheshire jedli hobbici z jabłkiem na swoich wyprawach.  Naprawdę go uwielbiam.

Caerphilly z Walii wziąłem w Neals Yard, gdzie zresztą spróbowałem kilku pysznych, orzechowych cheddarów. Tam też wziąłem błekitnopleśniowy Dorset Blue, a i tych pleśniaków w Anglii nie brakuje
- Stilton, złocisty Shropshire, czy inne. Ostatnio odkryłem jak rewelacyjnie smakuje taki pleśniak na bułce pomazanej mango chutney. Śniadanie i deser w jednym ;)

Tyle innych cudownych serów musiałem pominąć!  Te w stylu dojrzewających pleśniowych, kozie, z mleka  owczego czy nawet bawolego. Łza się w oku kręci za taką różnorodnością.

A z Francuzów się śmieją...