niedziela, 31 marca 2013

Rekiny, raje i langusty - Mozambik wita


Barra Reef, Inhambane - marzec 2013
Byliśmy na Barra Reef koło Tofu, Inhambane w Mozambiku.  Nie było internetu.  Całkiem, nawet na komórce.  A wczoraj to i bez zasięgu – jak za dawnych dobrych czasów, więc oczywiście spore zaległości w blogu.

Aga wymyśliła Mozambik jeszcze w 2011 będąc w Tajlandii. Ja też chciałem zobaczyć, może wolałbym Wietnam, ale skoro niedawno pojechałem do Szanghaju, to Mozambik niezła opcja, szczególnie, że mi odpadł przelot. Dzianis jako organizator parł do przodu, znalazł świetnego partnera z RPA (http://www.scubaq.co.za/ póki co polecam) i wynegocjował dobrą cenę, mimo że po kolei uczestnicy się wykruszali i została nas tylko czwórka.

Pobudka o 3:30 w niedzielę.  Wyruszamy z Benoni (przedmieście Johannesburga) w kierunku Mozambiku.  O 9:00 na granicy, wcześniej ostatnia kawa Illy w bardzo eleganckim przybytku przy ostatnim południowoafrykańskim Spar.  Zła wiadomość – kolejka dla nas (ciągniemy mikrobusem przyczepę ze sprzętem nurkowym) na trzy godziny.  Ogon półciężarówek załadowanych wszystkim – czego tam nie ma to nie wiem, nawet stare meble – jadą z bogatego kraju do biedoty.  


Słońce praży.  Upał. Pojawia się czarny młodzieniec.  Szepty, rozmowy, targi – no i za 100 randów będzie bez kolejki, rozliczenie jak dostaniemy wizy do Mozambiku.  Udaje się.  I tak wszystko trwa półtorej godziny, dziś cena wizy $82, dostajemy wizy ze zdjęciem, pokwitowania – na nich waluta zapłaty, ale nie ma kwoty ;)  Witamy w czarnej Afryce.

W Mozambiku było ponad 500km ciężkiej jazdy, na noc w bazie.  Od rana nurki.  O nurkowaniu w Mozambiku może napiszę dokładnie kiedy indziej, a zresztą Dzianis pewnie da mnóstwo filmów na sieci.  Warunki były ciężkawe, rafy dość daleko, po pół godziny w jedną stronę pontonem przy trzymetrowej fali.  Najpierw zabawa w sypchanie go z mielizny.

- Raz, dwa – fala przychodzi – trzy! Teraz! – komenderuje pilot i pchamy.  I pchamy.  I kolejny raz.
- Kobiety na pokład – pada komenda.  I znowu pchamy. – Wszyscy na pokład! – ruszają dwa stuczetrdzierstokonne silniki.
Pierwsze 10 minut cieszysz się bryzą, co chłodzi piankę, skokami na falach i uśmiech nie schodzi z twojej twarzy.  Kolejne dziesięć palce zaciskają się coraz bardziej kurczowo na linach a stopy przechylasz by pewniej siedziały w pętlach.  Ostatnie dziesięć minut obiecujesz sobie, że jak przeżyjesz to więcej nie wsiądziesz na ponton.  I tak dwa razy dziennie.  Potem plums do tyłu i trzeba od razu 20-30 metrów w dół, bo mocny prąd.  Dobrze, że Dzianis pilnował bym zszedł bo w panice nachłeptywałem się powietrza i płuca unosiły mnie jak balon.  Ale na dole super.  Nawet zwykłe skrzydlice robią wrażenie:

 Taka rafa Amazon, płyniemy, małe ryby harcują, pod nawisem wije się ogromna nakrapiana murena i wtedy pojawia się ON. 

Szary długi na trzy metry obły kształt.  Wrednawy pysk. Rekin tygrysi. Podobno niezwykle rzadki w tych wodach.  Jednak strach zbliżyć się za bardzo.  A ja i tak, za nim nie popłynę, bo muszę uważać na zżeranie powietrza, większość nurków kończę na 20-30 barach.
- Ale mieliście farta – szef centrum nurkowego jest podniecony – jak dwadzieścia lat tu nurkuję to rekina tygrysiego nie widziałem.
Tylko Mant Olbrzymich, co miały się kłebić w tych wodach jak nie było tak nie ma.  Ale jest co świętować.

Przygotowania zaczęły się rano.  Jak tylko wstajemy pojawia się koło naszego słomianego domu (ściany z trzciny – jak widać) pierwszy handlarz z bułkami.  

Potem owoce, nędzniutnie, raz kupiłem papaję i kokosa i tyle.  A potem czarni młodzieńcy z pojemnikami chłodniczymi.  To najważniejsze.  Krewteki, langusty, kraby.  Zaczynamy od dorodnych langust.  Po 30zł za kilo (300Mts – a, uwaga, w Mozambiku niełatwo wymienić pieniądze i sporo bankomatów przyjmuje tylko Visa nie Mastercard).  Jest nasz szóstka, czwórka z Polski i dwóch południowoafrykańskich organizatorów, więc trzy sztuki, cztery kilo. Będą na danie główne, a gdzie przystawki?  Warto by jakieś krewetki.  Ci pierwsi mają nędzne, małe jak w naszym supermarkecie.  Nie przyjeżdżałem do Mozambiku by jeść małe krewetki ;)

Czekamy na większe, pojawiają się kolejni.  W końcu jeden z takimi przyzwoitymi tygrysimi.  Koniecznie chce nam opchnąć pół wiadra – Cheap, cheap.  Ale my wybieramy 20 sztuk, 3 kilo, za 120zł.  Nie dziwię się chłopakowi, że nie chciał spuścić z ceny, bo zostały mu same nędzne.
Wieczorem przyrządzanie.  Cezary uciera masło z czosnkiem i chili.  Dzianis i Quentin biorą się za duszenie ich na gazowym woku. Posypanie jakąś mieszanką do krewetek, nie najbardziej udaną, dopiero później skojarzyłem, że trzeba było dodać ginu. Parę chwil – czerwone na jednej stronie.  Przerzucenie na drugą, ważne by nie przedusić.  Gotowe.


Palce lizać.  Wtedy okazuje, że Antonio ma uczulenie i będzie jadł boczek.  Więcej dla nas.  Eh, brakuje chleba by wytrzeć do czysta sos.  Do tego pomidory z czosnkiem i cebulą, pracowicie zdobyte przeze mnie na lokalnym straganie (wybrałem wszystkie 6, które nadawały się do jedzenia) i takie lżejsze czerwone wino Blue Arte – jeszcze pamiątka z Hiltona.

Ale gwoździem programu są lagusty.  Quentin okazuje się mistrzem.  Najpierw na grillu.  Dostają zapachu ognia i ogon lekko przypieczonej skórki w rozcięciu.  Potem na wok i masło czosnkowe.  Niby nie jesteśmy już tak głodni a nie możemy się doczekać. Pierwsza wchodzi na stół.  


Mmm, jakiż ten ogon cudowny.  Słodkawe mięso o niepowtarzalnym smaku, taki ma tylko langusta, przygrilowane, z czosnkiem, a ciągle sprężyste, ani chwili nie przegotowane.  Potem wyłamywanie nóg i wysysanie ich do czysta – i to mięsko spod czułków.  Przy ostatniej languście sił starczyło tylko na połowę nóg, szczególnie, że spotkała nas niespodzianka.
Pojawiła się sąsiadka. Dzianis i Antonio dawali techno na full.
- Nic tylko z pretensjami, że za głośno – spekuluje Aga.
Ale nie starsza pani wyjaśnia, że mają dużo duszonych krabów i czy chcemy się poczęstować.  No chcemy, mamy sporo ryżu.  Krabiki to żadne jedzenie, trochę wyssania mięska z kawałka wielkości dwuzłotówki, ale sos – idealny.  Ostry, rybny, lekko mulisty, pyszny dodatek do ryżu.  Zasypiamy ze szczęśliwie wypełnionymi brzuchami.

A raje? – zapytacie.  No raje się pojawiły.  Co prawda w Zavora, cudnej dziurze 100km na południe od Inhambane.  Miał być nurek na poszukiwanie mant.  Na Deep South Reef, na 32 metrach śmigają jak rakiety małe, niebiesko nakrapiane płaszki trójkątne.  Rafa przecudna, takiego bogactwa ryb jeszcze nie widziałem. A wszak nurkowałem i w Hurgadzie, Marsa Alam w Egipcie, na Cozumel, Jukatanie w Meksyku a nawet na Wielkiej Rafie Koralowej (no tam tylko raz).
Słychać kwakanie piszczka Quentina i cały zespół obraca się w lewo.  Pojawia się, porusza się powoli płaski kształt. Falują boki, więc nie Manta.  Ale ma ze 3m.  Olbrzymia raja płaszczka ogoniasta (sting ray). 

Wyłupiaste oczy obserwują nas uważnie.  Zatacza łuk, przepływa pod nimi, potem w moją stronę, nie wiem, metr czy pół pode mną, z wrażenia podkulam nogi i staram się nie machać płetwami by nie zawadzić.  Piękna, majestatyczna.
  
  
Pomyśleć tylko jakież wrażenie musi robić taka siedmiometrowa manta! A ileż tam było innych cudownych ryb.  Najlepszy nurek w moim życiu.

Zakupy i niespodziewane spotkanie

W Mozambiku – Zavora, 29 marca 2013
 
Warto opowiedzieć coś o Mozambiku.  Kraj jest bardzo piękny i przyjazny. Stosunek do białych tu skrajnie różny niż w RPA.  Oczywiście nie pozbawiony komercyjnego zainteresowania, ale utrzymujący dystans i serdeczny. Bezpiecznie, choć przednia tablicę rejestracyjną ktoś jednak zakosił ;)  Nie obawialiśmy się ani romantycznych spacerów po plaży przy pełni księżyca, ani wizyt na bazarkach, czy zwykłego spaceru po wiosce.

Rozciągnięty na 2000km wzdłuż wybrzeża Oceanu Indyjskiego, Mozambik spięty jest jedną nitką głównej drogi.  Niespodziewanie równej, ot jak nasza droga krajowa. Tylko ograniczeń trzeba przestrzegać bo policja w każdej wiosce i żyje z mandatów. Niby niewysokich, ale i 66km/h nie darują przy 60 ograniczenia.  Za stówkę na nasze.

Biedny, rany wojny sprzed 20 lat ciągle nie do końca zagojone. Atrakcje turystyczne w zapomnieniu, słynny pomnik Vasco da Gamy w Inhambane na podwórku warsztatów samochodowych, tuż obok domu pogrzebowego.


Gospodarstwa rolne malutkie, głównie na własne potrzeby.  Obejścia czyściutkie poza Maputo nie widzi się śmieci, nawet jeśli domy tradycyjne z trzciny, kryte słomą.  Ot takie:


Zielno po porze deszczowej, ruda, mięsista ziemia podobno planują przyciągnąć białych rolników z RPA by rozwinęli rolnictwo na większą skalę.
Na bazarze w Inhambane niełatwo było coś wybrać.  Tu parę owoców, głównie papaje i zielone pomarańcze, tam biedne warzywa.
 Jedynie awokado błyszczące, apetyczne, ale Aga nie lubi więc nie kupuję. Tylko sprzedawcy pamiątek bardziej natarczywi.
W końcu wybieram oczywiście lokalny miód do spróbowania.  Płynny, egzotyczny. Smak lekko cierpki, anansowy i owocowy. 
Super do puszystej bułki na śniadanie czy do polania prasowanych płatków Wet-a-bix.  No i chili marynowane – słynne peri-peri.  Ciekawe jakie to będzie, jeszcze nie było go okazji spróbować, bo raczej nie do miodu na śniadanie.
Na kolację Aga i reszta bieże świeże kalmary, a ja próbuję matapy z krewetkami.  Matapa to taki jakby lokalny szpinak, robią z niej sos z wszechobecnymi tu cashewami i odrobina kokosa.  Moim zdaniem domagał się dodania per-peri i czosnku (który w Mozambiku nie jest powszechny, sądząc po cenie to raczej rarytas), szczęśliwie oba składniki były pod ręką i morskie malutkie krewetki świetnie łączyły się z orzechowo-warzywnym smakiem sosu,

Ubieramy się przed nurkiem w Zavora Lodge, z latarni morskiej powyżej zapierający dech widok na zatokę i rozlewiska za kręgiem wydm. 



Piękne puste plaże. 

Lub mangrowy przy Tofu. Te kilka obrazów daje tylko małe pojęcie o pięknie Mozambiku.

Nagle obraca się do nas szczupła, opalona dziewczyna w ogromnych okularach.
- Wy jesteście z Polski?
Polacy, w takim miejscu!  Łucja i Maciek, objeżdżają Afrykę na rowerze – już prawie 5 miesięcy w drodze.  Po wybuchu wojny w Mali i porwaniach w Kamerunie musieli zwiać z Afryki Zachodniej i nie dojechali do Djibuti, więc przelecieli do Johannesburga i przypedałowali 1000km tutaj.  Zupełnie przypadkiem dotarli do drogi do Zavory, ktoś podrzucił ich nad morze i teraz robią kurs nurkowy.  Mam nadzieję, że będą mieli równie cudowne wrażenia jak my. Poczytajcie o ich przygodach na www.welocypedy.pl.  Czasu nie było wiele, bo my nurkujemy i jedziemy dalej, małe 2M (lokalne piwo) i wspólny lunch. Została fotka na pamiątkę niespodziewanego spotkania.

I to już miał być koniec na ten dzień, gdyby nie wydarzenie kulinarno-kulturalne wieczorem. Gdy dojechaliśmy do Maputo ruch nasilił sie i jechało się wolno. Quentin stwierdził, że jeśli chcemy dojechać do Ponto d'Ouro to weźmiemy coś na wynos z fast foodów. Padło na KFC przy moim słabym oporze, by jednak znaleźć kurczaka po portugalsku. Stoimy w kolejce, tłok, gorąco, wolniutko się posuwa bo obsługa jak muchy w smole i nagle z tyłu:
- Łooo! - słychać oklaski i krzyki entuzajzmu. Co się dzieje? Czarny facet klęczy przy stoliku, łapie dziweczyne za rękę – oświadczył się. Pierścionek przyjęty i powszechny aplauz. Uroczysta kolacja zaręczynowa, na stole pyszni się zestaw Zingera ;) – aż trudno sobie wyobrazić.
No nie wiem czy dziewczyna była przeszczęśliwa...

sobota, 30 marca 2013

Dim Sum jak obiecane


Chinatown w Johannesburgu - 23 marca 2013
 
Dim sum (zwane też yum cha) – oryginalnie kantońskie danie śniadaniowe, teraz poza Hong Kongiem podawane najczęściej między 11 a 15 – pierożki na parze i inne kunsztowne drobiazgi to moje ulubione danie.  Właściwie trudno powiedzieć, że danie bo przecież każde wyjście na dim-sum to co najmniej 5 różnych dań, więcej gdy nie jestem sam.

Już w zeszłym roku wytropiłem dim-sum na China Town w Johannesburgu.  Serwowała je tam knajpa bez nazwy, z której moi lokalni znajomi zwiali niczego nie spróbowawszy, bo przeraził ich standard miejsca.  Ale J. dania smakowały, i przeżyła je bez sensacji.  Byłem tam stałym gościem w każdą sobotę, jak byłem w Johannesburgu. Więc jakaż była moja rozpacz kiedy w ostatnią sobotę okazało się, że jest zamknięta. Nie wiem czy na stałe, czy z okazji długiego weekendu. Mam nadzieję, że to drugie.

Ale naprzeciwko jest Shun De, o wiele bardziej elegancka (obrusy nieplamiące ;) wyściełane krzesła, kelnerki w fartuchach), dim-sum też okazały się niezłe, choć trudniej wybierać, bo pojawiają się małymi partiami.

Zacząłęm od congee – zupy ryżanki – myślałem, że z małżami, ale była z kurczakiem i galaretkami z krwi i kawałkami kurzych podrobów – idealne połączenie mdławego ryżu, wyraźnego mięsa i delikatnych galaretek, posypane zieloną cebulką. Zawiódł mnie brak moich ulubionych łap kurczaka z sosem z czarnej fasoli, więc wziąłem na zimno po tajsku z chili. Dobre, ścięte galaretowate mięso, solidna skórka i jest co poobgryzać, ale to jednak nie to. A potem pojawiły sie kiedy byłem już napełniony. Najlepsza okazuje się jednak wołowina duszona w słodkim sosie sojowym z czarnym pieprzem. Ostre. Nie wiem czy to głowizna, czy kawałki z nóg, ale rewelacyjne mięso i ciągliwe kawałki ścięgien. Nie zostawiam nawet kropli aromatycznego sosu, tu przydała się łyżka z congee.

Patrzę, że pojawia się coś nowego. Cóż to – och! przyszły Har Kau – potężna krewetka z pędem bambusa w delikatnym cieście ryżowym na parze. Nie mogę się oprzeć i biorę dwa koszyczki. To będzie zwieńczenie mojego lunchu. Ukoronowanie.

I całość z dużym dzbankiem herbaty za 120R – niecałe 50zł. Mój ostatni obiad przed Mozambikiem. Może ten Shun De to akceptowalna alternatywa?

piątek, 22 marca 2013

Jeszcze przed wakacjami

Mała zagadka z kuchni portugalskiej, Randburg - marzec 2013

Jak patrzę na swoje posty to trochę się dziwię.  Czy ja rzeczywiście żywię się wyłącznie kuchnią chińską i portugalską.  Chyba ostatnio tak wychodzi.   Bo jak mam na coś ochotę to trafiam albo do knajpy azjatyckiej albo na steka, albo do portugalskiej.

I wczoraj również.  Kiedyś J. zaciągnął nas w to zadziwiające miejsce przy Beyers Naude Drive.  Pojedziesz dalej - zaczynają się prawdziwe slumsy.  A tu dość nędzne centrum handlowe, tylko z daleka widać napis Moz-Am-Bik Restaurant.  Pojechałem tam specjalnie znęcony jedną rzeczą, a oto i ona:

No chyba widać co to jest?  Jeśli jeszcze nie wiecie to musicie doczytać do końca.

Po takiej przystawce znęcił mnie kurczak. Mimo, że baby to wiadomo było, że całego nie dam rady.  Ale przecież nie muszę się następnego dnia męczyć w stołówce MTN.  Zabiorę połówkę ze sobą i będzie świetny lunch.  Więc i tak zrobiłem.  Zasadniczo kurczak to nie jest moje ulubione danie.  Ale ten pieczony "na aniołka" zaledwie 20 minut zachował całą soczystość mając jednocześnie pysznie przypieczoną skórkę.  Podany z sosem Zambeziana - mleczko kokosowe, bardzo gęste, z dodatkiem cytryny i chili.  Ostre, słodkawe, dobre, bardzo dobre.  I na następny dzień na zimno również.  Upaćkałem się nieziemsko obgryzając kości, ku uciesze bawiących się wkoło gromadek dzieci (RPA miała wczoraj wolne i wszędzie mnóstwo ludzi, dobrze, że mogłem zrobić sobie dwugodzinną przerwę).

Na plus trzeba im też zapisać, że jako dodatek można dostać warzywa z grila. Chrupkie, jak trzeba. Poziom wyrzutów sumienia spada.

Odpowiadając na pytania co to za danie - proste - kalmary z kiełbasą w sosie z białego wina ze słodką cebulą i kolendrą.  Jak przydatna była bułka do wessania całego sosu.  Uzależniające.

 A już pojutrze wakacje - nurkowanie w Mozambiku :)  Więc oczywiście kuchnia jaka - portugalska!


czwartek, 21 marca 2013

Czy może być dobry stek za 15zł?

Niespodziewany lunch w Turn'n'Tender Illovo - marzec 2013

Trzeba przyznać, że wykazałem się gapiostwem. Przyjechałem na spotkanie na Rivonia Road na 13:30, a tu się okazało, że na tę godzinę było dwa miesiące temu, teraz jest na 15:15.  Co oznacza, że mam ponad godzinę na lunch.

Jak przez mgłę pamiętałem chińską restaurację w Illovo.  Wsiadam w Sparxa i jadę, oczywiście mijam miejsce do którego jechałem i jeszcze miga mi rezerwa.  Nawet nie zauważyłem kiedy maluch spalił całe paliwo.  Zawracam po małym obtrąbieniu i widzę stację, tuż przy galerii do której się wybierałem. Uff.

Wchodzę do galerii, na pierwsze piętro, rozglądam się - i nie poznaję.  A tu w powietrzu taki zapach grilowanego mięsa.  Mmmm... Ale gdzie jest Lili's Garden - na planie jest, a tu? Salon piękności.  Raczej lunchu tu nie zjem. Więc idę za zapachem.  Patrzę i przecieram oczy.  Na słupach Turn'n'Tender plakat - Oferta Miesiąca, na lunch 200g Sirloin Stek za R39.  To dlatego taki tłum się kłębi, ale dostaję stolik.

Wiadomo, zamawiam specjalość, wysmażenie - rare, bo boję się że będzie za bardzo.  I soczek pomidorowy, bo co?  Frytki już w cenie.  Czekam tylko chwilę, na żeliwym gorącym talerzu przynoszą skwierczący stek, o jak ładnie się prezentuje:
Oczywiście jest rare, czasem zapominam, że w RPA naprawdę pilnują zrobienia steka, popracować szczęką trzeba, ale bez przesady.  Mięso smaczne, bez żadnych dziwnych kwaśnych posmaków spotykanych w naszej tańszej wołowinie.  Frytki też takie jak trzeba, z zewnątrz chrupkie w środku gorące i miękkie. Całe danie za R39, przy obecnym kursie randa to niecałe 15zł!  Solidna porcja. Nie dziwię się że z okolicznych biurowców ściągają tłumy.  Obsługa zwija się jak w ukropie. Całość, z błądzeniem i tankowaniem, zajęła mi ledwie godzinę i już spowrotem byłem u klienta.

środa, 20 marca 2013

1920 przygód z kuchnią portugalska

1920, restauracja portugalska, Johannesburg - 19 marzec 2013

C. wziął mnie trochę z zaskoczenia - Jeśli chcesz pogadać to spotkajmy się na kolację
- Gdzie?
- W 1920 w Randburgu

Cholera wie co to jest 1920, znalazłem na Eat Out - restauracja portugalska, na rogu Main i Oxford w Randburgu.  Chwilę potrwało zanim znalazłem właściwą Main, bo oczywiście jest i Main Street i Main Road, no i ta właściwa Main Avenue, która przecina się z Oxford w Randburgu - Ferndale, jednej z północnych dzielnic Johannesburga.

Jadę, raczej dość zaniedbana galeria handlowa, wokół parkingu małe restauracyjki, jakieś sieciówki, sushi bar, a tutaj w przy zjeździe drzwi z wyblakłym plakatem z napisem 1920.  Wchodzę - pustawo a na wszystkich stolikach znaczek "zarezerwowane".  Mojej rezerwacji na nazwisko C. nie mogą znaleźć, w końcu pojawia się niski, łysy Portugalczyk - Jesteś znajomym C.? To któryś z tych dwóch stolików - wskazuje na dwa nieduże stoliki dwuosobowe.  Wybieram ten przy ścianie z wpisami klientów - będzie co czytać czekając na C.  Cholera, same zachwyty. Ciekawe czy te negatywne zamalowali?

Przeglądam menu, specjalności na tablicy i no stałe menu.  I czuję jak staję się kosmicznie głodny, moje ulubione małżyki amêijoas, sardynki, flaki po portugalsku, przepiórka, ogon wołowy no i oczywiście krewetki, krewetki, na różne sposoby i w różnych rozmiarach.  I jak ktoś lubi kurczak peri peri.  Pojawia się C. - Czy wiesz jak trudno było tu dostać miejsce?  Dzwoniłem kilka razy - i zawsze to samo "fully booked".  Dopiero okazało się, że moje i właściciela dzieci znają się - i tylko dlatego mamy ten stolik.

Niestety ja jestem o wodzie, niedawno postanowiłem, że jak prowadzę to żadnego alkoholu, choć żałuję patrząc na ciekawy i nie za drogi wybór win, albo taka sangria której pękaty dzban przynoszą dla sąsiedniego stolika.  W międzyczasie, czyli w ostatnie 15 minut zapełniło się, taka godzina 18:30.   


Ustalamy przystawki, dwie na spółkę - oczywiście muszą być amêijoas, a jako drugie może sardynki, a może jakieś mięso na sposób z Madery?
- Wiesz, sporo Portgalczyków w RPA pochodzi z Madery, przynajmniej w tym rejonie.

No ja ja jeszcze niegdy nie próbowałem nic z Madery, więc właściciel poleca wieprzowinę w sosie winno-czosnkowym.  No i zamawiamy główne - C. duszony ogon wołowy, a ja mam ochotę na przepiórkę, niestety nie przyleciała.  Więc może makaron z krewetkami, akurat dziś jest jako specjalność dnia z czosnkiem, pomidorami i chili.  Brzmi zwyczajnie, ale właściel zachęca.

Wjeżdżają małżyki:

Inne niż jadłem na Costa Vincentina, z dodatkiem pomidorów i bardziej kremowym sosem.  Biorę jednego.  Pyszny.  To najlepsze słowo na oddanie tego połączenia sosu rybno-winno-pomidorowo-czosnkowego z  zaostrzającą kolendrą i leciutko gumkowatym, morskim w smaku małżykiem.  Staramy się z C. być kulturalni i podzielić się nimi w miarę po równo.  Kawałki wieprzowiny w sosie też są OK, ale to nie moja bajka.  Małżyki, jeszcze małżyka. Łyżką wygrzebuję resztki sosu z miski i maczam w nich kawałek portugalskiego chleba, dobrze, że została mi odrobina, talerz czyściutki. Mógłbym zjeść miskę samego tego sosu.

Podają drugie.  C. zanurza widelec w misce z ciemnobrązową, prawie czarną duszonką (młode ziemniaczki podane oddzielnie) i widzę jak na twarzy rozlewa mu się błogi uśmiech - It's fantastic.
Próbuję - ma rację - pełnia smaku wołowiny w rozpadjących się mieciutkich włóknach ogona.  To w winno-korzennym sosie, rewelacja.  Ale jak się okazuje mój makaron też nie od macochy.  Krewetek dużo, obrane ale nie przegotowane, ciągle sprężyste i aromatyczne.  Sos do spaghetti.  Tak, tego brakowało mi ostatnimi dniami.  Tej intensywności smaków, pomidorowej słodyczy, leciutkiej pikantości chili, aromatu czosnku.  Nawet nie zauważam kiedy mój talerz jest już pusty - nie dlatego, że porcja mała, ale dlatego że taka świetna.

W międzyczasie wkoło nas zwalniają się stoliki, tylko po to by się natychmiast zapełnić.  Druga zmiana na jedzenie, wszyscy z zadowolonymi wyrazami twarzy.  Jak widać komentarze na ścianie w pełni uczciwe.

- Czy mogę zaproponować deser?  pyta kelner
Ja już niestety wcześniej zauważyłem na tablicy creme caramel.  To jedyny deser na który mam drugi żołądek.  Nie mogę sobie odmówić.  C. zamawia chocolate mousse.  No i dla mnie espresso.

Nagle dzwoni jedgo telefon.  Odbiera - yeah, what?? yeah.  Widzę jak blednie.  Odwraca się w bok, ale po chwili, odwraca się do mnie, to ogromne napięcie zelżało.

- Mój syn, ten to ma sposób przekazywania wiadomości "Tato spalił mi się samochód"  Już widziałem go z poparzeniami w szpitalu.  Na szczęście nie spalił się, tylko poszedł czarny dym spod klapy, więc zjechał na pobocze i sholowali go do domu.
- Nic mu nie jest?
- Nie nic.
- Chwała bogu

Deser minął więc w napięciu, choć creme caramel był bez zarzutu, a sos do niego leciutko smakujący brandy, nawet espresso było odpowiedniej wielkości. Ale nie można się dziwić, że C. spieszył się do domu.  Ustaliliśmy jeszcze plan działania, rachunek - i tu kolejny miły akcent.  Już z napiwkiem po 270R na osobę.  Za takie jedzenie.  Nie dziwię się, że mają pełno.  Jeszcze na koniec do właściciela.  - Faktycznie macie duży ruch
- Duży? Dzisiaj jest spokój.
- A co w piątki gorzej?
- Tak naprawdę to i środa i czwartek.  Wszystko porezerwowane na dwie tury a na zewnątrz czeka 15-20 osób by wcisnąć się w jakąś przerwę
- Jasne, dziękujemy, było super.

Szkoda tylko, że trzeba tam jechać samochodem i muszę odmówić sobie wina, ale może znajdzie się ktoś kto mnie tu przywiezie, bo następny raz musi być.


poniedziałek, 18 marca 2013

China Town w Johannesburgu

China Town, Derrick Avenue, Johannesburg - marzec 2013

Ostatnio zjechałem na TripAdvisor Gwefey Redefined Asian Cusine - taką niby fusion w Sandton.  W związku z tym należy odpowiedzieć na pytanie - gdzie w Johannesburgu można zjeść dobre chińskie jedzenie?  Jeśli chodzi o Fusion to oczywiście polecam Koi- opisane przeze mnie 14 marca, ale kuchnia chińska?

Odpowiedź jest prosta - Chinatown.  Chinatown w Johannesburgu to zupełnie coś innego niż w Londynie, San Francisco czy Nowym Jorku. To jedna ulica, niedawno zaanektowana przez Chińczyków z kontynentu (mainland China a nie Hong Kong), wygląd  czasem wesoły

czasem mało zachęcający (tu raczej ekstremalny po całym weekendzie):

Położona zupełnie z boku przy przelotówce R24 i niedaleko od autostrady N3.  22 kilometry z Sandton, wieczorem 15-20 minut jazdy.

Na Chinatown serwują naprawdę świetne żarcie.  I kropka.  O sobotnich Dim Sum napiszę kolejnym razem, a teraz  poświęćmy parę słów innym potrawom.  Moją ulubioną "dziuplą" jest Chinese Northen Foods typowe chińskie miejsce - ze słabym angielskim (choć menu jest) ale świetną kuchnią - zresztą to zdanie podzielają moi znajomi z Johannesburga.

Zacząć należy od pierożków z wieprzowiną i kolendrą - porcja 10 lub 20 sztuk - to nie dim sumy, ciasto jak na nasze pierogi, ale farsz rześki w smaku, mięsny, idealne również do odgrzania na dzień następny, lub nawet na zimno.  Moim ulubionym daniem są kalmary z nerkami - to właśnie ich zdjęcie mamy na facebooku (http://www.facebook.com/pages/Z-widelcem-po-%C5%9Bwiecie/217221205089250 - zachęcam do polubienia ;)) suma smaków niesamowita, spreżyste mięsa a tak różne, i chrupkie kawałki papryki.  Próbowałem tam wielu dań, m.in. zupy z kaczej krwi
gdzie w piekielnie ostrym wywarze z makaronem i tofu pływają brązowe "galaretki" ze ściętej kaczej krwi.  Tak naprawdę bardziej przeżycie niż rozkosz kulinarna :).  Ostatnio zaś wziąłem inne z moich ulubionych dań hot pot z bakłażana - kawałki bakłażana w słokim sosie z odrobiną czosnku (bakłażan w czosnku jest też super).

A do tego żołądki wieprzowe z porami.  Ciekawy smak, konsystencją przypominające żołądki kurze.  Razem niezła, choć niesamowicie sycąca kombinacja.

Mogę tam też polecić sałatkę w stylu północnochińskim (z wieprzowiną "bezpieczne danie" sos typowo chiński, kwaskowaty), tofu hot pot - ostre, kalmary na chrupko, warzywa są idealne.  Flaki z czosnkiem też dobre.

Poza tym w położonej po przeciwnej stronie nieco bliżej początku ulicy restauracji kantońskiej (Hong Kong) kupowałem na wynos bardzo zacną kaczkę po kantońsku (pieczoną w sojowo-słodkim sosie), dobre danie za niską cenę. Inne mięsa też wyglądały apetycznie.

Ogólnie ceny na Chinatown bardzo konkurencyjne.  Za dwa dania płace ok 90-100R, czyli poniżej 40zł. Herbata za darmo. Muszę wybrać się w tym tygodniu ponownie.

I dla stałych czytelników - od kolejnego wpisu zmieniam nieco styl, zobaczymy czy Wam sie spodoba.


niedziela, 17 marca 2013

Wyprawa nad Wodospady Wiktorii

Victoria Falls Hotel, Zimbabwe i okolice - 16-17 marca 2013

Post bardzo długi, w którym mowa jest o tym jak wybrałem się nad Wodospady Wiktorii, co tam widziałem i przeżyłem, a i wspomniane zostanie co jadłem, choć tym razem to nie najważniejsze.

Wodospady Wiktorii chciałem zobaczyć od dziecka.  Kiedy pierwszy raz przeczytałem słynne słowa Stanleya "Dr. Livingstone, I presume?" a właściwie wtedy "Doktor Livingstone jak sądzę" i czytałem o odkryciu tego wspaniałego wodospadu.  Więc mając wolny weekend w RPA nie mogłem się oprzeć, wiedząc że codziennie do Livingstone (miasta w Zambii) i Victoria Falls (miasteczka w Zimbabwe) latają rejsowe samoloty.  Nie odstraszyła mnie dość zaporowa cena - zwykle w Afryce nie płaci się ponad 1000zł za tak krótką trasę, ale weekendowa wyprawa ma swoje minusy.  Po pierwsze jest krótka - wylot w sobotę o 11 tam, a w niedzielę po 12 już na lotnisku do powrotu.

Pierwsza decyzja to dokąd lecieć - Zambia czy Zimbabwe? Zimbabwe brzmi groźnie. Co wyprawia 89-letni Mugabe można przeczytać, dość że spichlerz Afryki zamienił w kraj z klęskami głodu, a przeciwnicy byli okrutnie mordowani przez "nieznanych sprawców".  Więc Zambia, szczególnie że bilet 20% tańszy.  Ale z drugiej strony wszystkie opisy są spójne - widok od strony Zimbabwe jest dużo lepszy, a przy wysokiej wodzie od strony Zambii można jedynie zostać skąpanym.  No i sprawdziłem ceny hoteli.  I tu Zimbabwe nadrobiło różnicę.  Bo w Zambii za 3* Zambezi Sun zaśpiewali ponad $330.  I wtedy okazało się, że Victoria Falls Hotel - słynny klejnot Wodospadów dostępny jest w sieci poniżej $300. Więc już się nie wahałem - i nie żałuję.

British Airways odleciało o czasie, wypełnione po dziurki w nosie służbową wyprawą kanadyjskich Francuzów - i już z samolotu widać było obłok wody unoszący się z ziemi - to Wodospady.

Lądowanie na maleńkim lotnisku w Victoria Falls, przejście do odprawy paszportowej.  Ta jak na warunki afrykańskie sprawna - dwie osoby wypełniają zbędne kwity, kasują (ode mnie $30) i po dwóch minutach, na osobę ;) gotowe.  Maszynka do robienia pieniędzy.  Potem taksówka do hotelu (to ponad 20km), zapłaciłem też trzy dychy, ale można się wytargować na mniej.  Droga super wyasfaltowana, zielony busz po obu stronach, małe miasteczko z hotelami i sklepami z pamiątkami.  I podjeżdżam pod Victoria Falls Hotel - pełen splendor kolonialny. 

Obsługa jak w powieściach, porusza się bezszelestnie, oprowadza, opowiada ciekawie, bez typowej nachalności boyów hotelowych.  Zimna lemoniada w recepcji, solidna butla darmowej wody w pokoju (uzupełniana), pokój obszerny, mogłem spokojnie się porozciągać na podłodze i urządzony ze smakiem.  Wnętrze hotelu też gustowne, przypomina chwałę imperium brytyjskiego.  Zielony ogród - i co najważniejsze ten cudowny widok na most nad wodospadami.  Siedziałem na tarasie wieczorem ponad godzinę rozkoszując się drinkiem i grą świateł przy zachodzie słońca. (Przy sąsiednim stoliku Polak ze Szwedką mieszkający w Norwegii)
Ale by zachwycić się Wodospadami trzeba zrobić dwie rzeczy - zmoknąć oglądając je i zobaczyć je nisko nad nimi przelatując - i tak też zrobiłem.

Wodospady są 8 minut spaceru od hotelu, a hotelowy strażnik może Ci towarzyszyć by zniechęcać handlarzy (drugi raz szedłem bez niego, świetnie sprawdza się taktyka nie odzywania do handlarzy, głupieją i odchodzą, jak się odezwiesz będą prześladować).

Po drodze jest jeszcze miejsce omijane przez ludzi, a niesłusznie.  Niby jego atrakcją jest przejazd na linie nad przełomem Zambezi, ale naprawdę należy tam przyjść na godzinę, lub dłużej, wziąć zimne piwo i podziwiać tę niesamowitą kipiel w gardzieli skalnej.  Żałuję, że tego czasu nie miałem.
Zaś same wodospady są w Parku Narodowym i należy grzecznie uiścić $30 za wstęp.  Warto.  Widok o tej porze roku jest najlepszy spod pomnika Livingstone (na tzw Diabelska Kataraktę) i z punku naprzeciwko Horshoe Cataract.  Przy głównym wodospadzie jest się głównie zalanym wodą jak pod prysznicem, co z uwagi na ponad 33C upału jest raczej przyjemne, może nie dla aparatu i czegokolwiek co nie powinno zmoknąć a nie jest zabezpieczone w folii.  Płaszcza brać nie warto, można się ugotować (tak sądzę, bo nie brałem).  Wodospady są nie do opisania.  Siła wody walącej 100m w dół, tęcze tworzące się wkoło, huk i potęga natury.  Nie sądzę by to zdjęcie dawało choć niewielkie wyobrażenie o rzeczywistości.
W sumie ścieżka ma ze 2 km, należy na przejście liczyć 2h, choć na pewno warto i więcej.  Kończy się przed mostem (przejścia do niego nie ma).  A od razu dodam, wyprawę na most można sobie darować - prawie kilometr w upale by zobaczyć znak graniczny Zambii w połowie.  Wodospadu nie widać bo chodnik jest po przeciwnej stronie mostu i trzebaby pofrunąć nad barierką.  No chyba, że chce się skakać na bunjee, ja nie skakałem i skakać nie będę.

Wieczór spędziłem w hotelu, myślę że mogę polecić restaurację tarasową (z wyglądu dań innych i słonych przegryzek do koktajlu), ale ja jadłem w Stanley Room - czyli dostojnej restauracji hotelowej.
W ogromnej, tak na oko 200m sali było nas 17 klientów i z 10 osób obługi plus pianista (niewidomy, ale Ray Charles to on nie był).  Wziąłem siedmiodaniowe menu z dobrnami winami - na początku maleńkie porcje, choć ciekawe smakowo - rillette (tak naprawdę to było związane żelatyną) z wieprzowiny, grzybów shitake i black pudding, świetnie sparowane z południowoafrykańską Ruedą.  Potem przegrzebek na risotto z zielonym groszkiem i boczkiem:
(ciemno jak cholera więc słaba jakość zdjęcia).  To w ogóle znakomita kombinacja - smażony owoc morza i takie risotto z nutką cytryny, muszę wprowadzić w domu.  Na główne była polędwica wołowa z Zimbabwe z rukolą, pomidorami i klasycznymi angielskimi ziemniakami z kapustą i porem.  To była jedyna potrawa z miejscowych składników.  Reszta importowana z RPA.  Tak jak sery.  Wino oczywiście też, ale to akurat duży plus.  Niezłe desery dopełniły szczęścia.  Godny zestaw, choć będąc we dwoje lepiej wziąć butelkę wina.
Potem spacer po ogrodzie i podziwianie afrykańskiego nieba. Zimbabwe oszczędza prąd wiec gwiazdy jak na dłoni.  Takie niebo bywa u nas tylko zimą w górach.  A tu ciepło, można poleżeć na murku, wpatrywać się i słuchać specjalnego rechotu żab, jak dudnienie z beczki, zagłuszającego cykady.

A rano pobudka i wycieczka helikopterem nad Wodospadami. 

Kosztuje $140, ale bez tego nie warto tu jechać, chyba że ktoś ma pecha i trafi na jedyne miejsce w środku, ja siedziałem wprasowany w drzwiczki przez parę ogromnych amerykanów, i mój lęk podsuwał mi wizje otwierania się ich tuż nad kipielą wodną.

Widok z góry jest po prostu nie do pobicia.  Może to da chociaż małe wyobrażenie o tym czym jest to niesamowite zjawisko - kilometr rzeki Zambezi (rozlana o wiele szerzej) wpada w niewielką gardziel wyżłobioną w bazalcie.  Widać jak wije się potem cianym wąwozem w płaskowyżu.


Przelot to tylko 13 minut, podobno po stronie Zambii jest też przelot microlite - jakby motolotnią z kabiną, to musi dawać lepszy widok.

Zasłużyłem sobie na dobre śniadanie, np takie jajka benedictine na grzance z bekonem, yummy.

Jeszcze tylko pożegnanie z guźcami buszującymi po ogrodzie (warto zwrócić uwagę, że wiodący guziec "idzie" na przednich kolanach, tak lepiej wyszukuje smakołyki)

wyprawa do mostu i trzeba było wracać na lotnisko.  Tak szybko minęło.  Niezapomniane chwile, Wodospady to chyba jedno z najcudowaniejszych zjawisk jakie widziałem.  Chcę tu wrócić.  A Zimbabwe nie ma się co bać, choć poza hotelami bieda aż piszczy.