Ponto d’Ouro – kwiecień 2013
Gdybym nie był
gdzie indziej w Mozambiku, to po Ponto d’Ouro myślałbym, że to beznadziejny
kraj. Miasteczko to rozjeżdżona przez południowoafrykańskie terenówki błotnista
po deszczu, pylista wieczorem, imprezownia. Organizacja nurków do bani – chyba
nigdy nie zaczął się z mniejszym niż godzinne opóźnieniem, co szczególnie fajne
gdy planowany był na 6 rano. Plan dnia nie istnieje, nawet na plażę daliśmy
radę pójść tylko raz. Szkoda bo właśnie plaża jest w Ponto najładniejsza.
Odejdziesz 200m i spokój, pusto, biegają stada krabów, tylko fale biją o brzeg.
Główna atrakcją
Ponto jest imprezowanie, choc trunki poza lokalnym rumem niespecjalnie tańsze
niż w RPA. Ale pół literka rumu za 2zł to niezły wypas. Miesza się to z
jadowicie sztucznym i różowym napojem malinowym i podaje w wielkiej szklanie
lub kuflu z lodem. I mamy R’n’R – Rhum and Raspberry.
Ohydne jak na mój
gust, chyba, że wciśnie się do tego pół cytryny. Ale procent trzyma i jakoś to
dla miejscowej rzeszy ‘turystów’ najważniejsze.
Po nurkach mam
mieszane wrażenia. Północy nie dorównują, po dwóch pierwszych nurkach właściwie
byłem wściekły. Nudno, nic ciekawego,
słaba widoczność, takie kiepskie egipskie nurki i jeszcze pierwszy z kursantami
OWD co deptali po głowach i miotali się jak szaleni. Ale wczoraj było inaczej.
Na porannego nura krzywiliśmy się – bo miało być pół godziny na 14 metrach, to
po co wogóle się przbierać, szczególnie że Śmingus przywitał nas zminym
deszczem i Aga szczękała zębami. Jednak
rafa Doodles okazała się cudowna. Ogromne ławice młodych ryb, wpływało się w
nie jak w chmurę a one złociły i brązowiły się koło ciebie, chwilami
pobłyskując niebieskimi plamkami. Mnóstwo życia na rafie, a potem pojawiły się
wielkie grupery, które bez lęku podpływały tak blisko, że Cezary jednego nawet
głaskał po brzuchu. Quentin wypatrzył, ognisto-czerwnonego anemona,
wyglądającego jak mech, w którym ukrywał się maleńki czarny błazenek. Cudo.
Tylko zdjęcia nie mamy, bo Quentinowi ukradli aparat, taki luksus.
A jeszcze na
koniec pojawiła się płaszczka, najwyżej dwumetrowa, ale fajnie zobaczyć.
Potem mieliśmy
zejście na rafę Atlantis na 40 metrów. Jak ładnie Dzianis określił dive master
(czyli prowadzący nura) był obes*any. Najpierw straszył jaki to trudny nurek,
jak musimy uważać, kontrolować czas i dekompresję. A pod wodą to szalał –
punktualnie po 6 minutach od zejścia zaczął płynąć w górę. Nie byłoby w tym nic
złego, bo przejżystość wody była dobra i z 28-30 metrów było fajnie widać. Ale
nasz mistrz świata parł do 17 metrów i potem zaczął tam siedzieć. Minuta, dwie,
pięć, dziesięć... Nic się nie dzieje, wkoło plankton. Zespół był wdzięczny jak
zaczęło mi się kończyć powietrze i musieliśmy się wynurzać na przystanek
bezpieczeństwa na 5 metrów.
Wróćmy jednak na
chwilę na dół. Mi to zejście nie przyszło bez wysiłku, mam trochę problemów z
zanurzaniem, ale już od 25 m szło płynnie. Woda zrobiła się chłodna (Aga na
wszelki wypadek założyła na i wierzch drugą piankę z krótkim rękawem, jej
kamizelka z kapturem przepadła w buszu, ciekawe czy tam murzyni biegają w niej
jako w ostatnim krzyku mody) i jasna. Mi minął strach, może to narkoza azotowa?
Na grani rafy, na jakiś 38m, piękne korale drzewiaste – zielone, kołyszą się
majestatycznie w wolnym strumieniu wody. Sporo ryb, choć nic spektakularnego.
Ale krajobraz napawa spokojem. Spoglądam na komputer nurkowy – zszedłem na 39,6
– no nie, więc szybko spływam w dół, jest 40,2m. Zaliczone! Wkoło taka cisza i
spokój. Tylko po chwili dive master kwacze, że czas minął. Aż szkoda się
podnosić, ale z głębokością nie ma żartów, jeszcze minuta-dwie i wszedł bym w dekompresję.
Śliczne miejsce.
Tak więc nurki
nienajgorsze ;) choć bez szału.
A co ze słynnymi
krewetkami mozambickimi? No na kolację kupili nam dwa kilo, myślę, że w
rozmiarze tzw 16 na kilo, tutaj to nie imponuje. Jeden z afrykanerów
zamarynował je w czosnku, brandy i piri-piri.
Ja dorobiłem pomidory.
Byłyby super, gdyby nie ich
tendencja do przesmażania. Mięso krewetki łatwo traci naturalną spoistość i
zaczyna się rozpadać przy wydłubywaniu z pancerzyka. Ale sos był dobry, z
przyjemnością oblizywałem skorupki. Próbowałem też żółtej rybki – angelfish –
niestety rybę w barze też przesmażyli, a szkoda bo ciemne, jaby dzikie mięso
byłoby bardzo dobre zrobione w sam raz. Rano z prawdziwym zadowoleniem
opuściłem Ponto d’Ouro.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz