niedziela, 7 kwietnia 2013

Pożegnanie z Afryką


Park Narodowy Krugera – 04-06 kwietnia 2013

Do Parku Krugera dotarliśmy dość późno. Z Sodwany to prawie 700km i nawet najszybsze przemknięcie po jednopasmówkach zajmuje czas. Nawet zrezygnowaliśmy z lunchu, by jeszcze coś zobaczyć. Pierwszy przejazd do obozu nie zachwycił, pogoda była jeszcze średnia, a busz po porze deszczowej gęsty. Gdyby nie tzw. jelonki czyli antylopy impale, to chyba nic byśmy nie zobaczyli.  W ekipie już zaczęło się podnarzekiwanie, że Wielką Piątkę to zobaczymy na zdjęciach.

Żeby było śmieszniej to pierwsze spotkanie faktycznie było kuriozalne. Rano jedziemy drogą, a przed nami kłębią się samochody, pewnie coś tam jest, ale widać dźwig. Roboty drogowe? Wypadek? Po prawej stoi helikopter z którego podąża strażnik z ciężkim uzbrojeniem – oddział do walki z kłusownikami. Pojeżdżamy blisko, wysiadamy jak inni (normalnie w Krugerze, poza wyznaczonymi miejscami nie można wychodzić z samochodów), a tam na ciężarówki ładują błękitne skrzynie. Jak się okazuje w środku są dwa nosorożce, na szczęście uśpione nie zastrzelone, wywożą je z Krugera.

Jest to szeroko zakrojona akcja wyłapywania nosorożców i wywożenia ich do innych parków. Po demontażu płotu na granicy z Mozambikiem, co było konieczne ze względu na zbyt dużą populację słoni (mimo, że park liczy sobie 12tys km2) pojawiły się bandy kłusowników zabijające nosorożce dla rogów, wywożonych do Chin. Tam osiągają wysoką cenę jako tradycyjny lek na potencję. Ta chińska viagra spowodowała w tym roku śmierć 180 nosorożców, a w zeszłym ponad 500. W tym tempie nosorożec znikłby z RPA, stąd ta dziwna akcja.
Czy można numer jeden z Wielkiej Piątki uznać za zaliczony?

Dalej na porannym drivie (ładnie miesza się przy wymawianiu z divem) też nie było wiele, bez żalu opuściliśmy pierwszy obóz. I od razu w drodze do drugiego się poprawiło. Najpierw na drogę wylazł słoń. I nie miał ochoty się usunąć, a to my musieliśmy cofać się z przyczepą, bo gostek nastawił uszy i zdradzał zamiary poszarżowania na nas jako na wrogów.

Duży był, dorodny samiec.


Potem było coraz lepiej. Stadka impali, śliczne waterbucki, no i moje ukochane żyrafy.  Jeden z bardziej odlotowych widoków to hipopotam z dwoma żółwiami na grzbiecie. 

Dojechaliśmy do Sukuzy na lunch, i sieliśmy w cieniu, podziwiając rzekę i krokodyla. Bardzo smaczne kotlety jagnięce.


Drugi drive był specjanie w celu obejrzenia bawołów, krótki, bo obozy zamykają o 18:00 i jak się nie zdąży wyrzucają z parku. Bawoły były, z daleka, samiec kudu przy drodze był dorodny i rogaty, 

ale sensacją okazała się hiena, co wybiegła nam na spotkanie przed obozem i potem dzielnie towarzyszyła przez kilkaset metrów truchtając przed maską. Ten futrzak wygląda nadspodziewanie sympatycznie, jak na padlinożercę.


Po zachodzie słońca była możliwość pojechania odkrytą ciężarówką parku na nocny drive, więc oczywiście skorzystaliśmy, poza Cezarym który stwierdził, że ma dosyć i ogłosił strajk okupacyjny. Miał rację, bo my wymarzliśmy, jeździliśmy dwie godziny, by zobaczyć znikający za krzakiem tyłek nosorożca białego, który jako nieśmiały z natury chowa się a nie szarżuje jak czarny, dorodnego hipopotama na żerowisku (to było akurat fajne), niezawodne impale, sowę czekającą na rybę, małego lemurka


no i zwinnego geneta plamistego. Skórka za wyprawkę.

Ale rano ostatni przejazd 120km do Orpen Gate wynagrodził nam wszystko. Marudzenie skończyło się, nie tylko doceniliśmy piekno krajobrazu Krugera w porannym słońcu, bo to widzieliśmy i wcześniej,


ale zwierzaki wyłaziły nam na drogę. Rozpoczął bawół, co popatrzywszy się na nas z pewną pogardą schował się w krzaki. Potem pojawił się pan stworzenia, lew samotnik na spacerek środkiem drogi, sądząc po minie nasze towarzystwo go trochę irytowało.


Wtedy trafiła nam się prawdziwa sensacja – stado dzikich psów afrykańskich (likaonów), dobrały się od porzuconych przy drodze śmieci, mam nadzieję, że im nie zaszkodzi. 


Zobaczenie tych łaciatych uszaków, skądinąd stanowiących znakomity zespół myśliwski, to prawdziwa rzadkość. Antoni twierdzi, że ostatni raz widział je 15 lat temu, a w Krugerze jest kilka razy w roku.

Pasące się słonie wkrótce przestały wzbudzać sensację. Kedy jednak zatrzymaliśmy się na śniadanie, to jeden pojawił się przy parkingu, nawet można było z nim pozować. Tylko ręka drgnęła Quintinowi i nici z fotki, poza tym pełen wypas ;)
Jak już jesteśmy przy śniadaniu, to warto o nim wspomnieć, bo zjedliśmy w angielsko-afrykańskim stylu. Pie (pieczony pieróg ze zwartego ciasta francuskiego) z mięsem, mój był oczywiście z kudu, polany gęstym sosem (gravy) z fryteczkami. W sam raz o 8:00 rano ;)

Pożywne, ale bez zachwytu, kudy im było do świetnych pies serwowanych w tradycyjnym pie shop w Reading... Zresztą mięso kudu ogólnie nie zrobiło wrażenia. Poprzedniego wieczora jedliśmy je duszone - i było podobnie twarde i suchawe. Ale wtedy był super pijalny shiraz Kanu Rockwood Red (Kanu 2008 Shiraz) za niecałe 50R (18zł), jak mawiają anglicy a steal.

Potem widzieliśmy ogromne stado bawołów, ja zaś wymusiłem zatrzymanie się na oglądanie żyraf, bo reszty zblazowanego towarzystwa nie ruszały. Uwielbiam obserwować jak żyrafy z gracją wyskubują liście z akacji, podziwiać ich zgrabne kształty i delikatne wybarwienie. To już był koniec Krugera. Jeszcze tylko z okien samochodu rzut oka na wgórza Mumpalangi i gęsto zaludnione doliny i na lotnisko. 


Aga i chłopaki wracają do Polski, a mnie już czekają spotkania służbowe w Dubaju.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz