Park Narodowy Krugera – 04-06 kwietnia 2013
Do Parku Krugera
dotarliśmy dość późno. Z Sodwany to prawie 700km i nawet najszybsze
przemknięcie po jednopasmówkach zajmuje czas. Nawet zrezygnowaliśmy z lunchu,
by jeszcze coś zobaczyć. Pierwszy przejazd do obozu nie zachwycił, pogoda była
jeszcze średnia, a busz po porze deszczowej gęsty. Gdyby nie tzw. jelonki czyli antylopy
impale, to chyba nic byśmy nie zobaczyli.
W ekipie już zaczęło się podnarzekiwanie, że Wielką Piątkę to zobaczymy
na zdjęciach.
Żeby było
śmieszniej to pierwsze spotkanie faktycznie było kuriozalne. Rano jedziemy
drogą, a przed nami kłębią się samochody, pewnie coś tam jest, ale widać dźwig.
Roboty drogowe? Wypadek? Po prawej stoi helikopter z którego podąża strażnik z
ciężkim uzbrojeniem – oddział do walki z kłusownikami. Pojeżdżamy blisko,
wysiadamy jak inni (normalnie w Krugerze, poza wyznaczonymi miejscami nie można
wychodzić z samochodów), a tam na ciężarówki ładują błękitne skrzynie. Jak się
okazuje w środku są dwa nosorożce, na szczęście uśpione nie zastrzelone, wywożą
je z Krugera.
Jest to szeroko
zakrojona akcja wyłapywania nosorożców i wywożenia ich do innych parków. Po
demontażu płotu na granicy z Mozambikiem, co było konieczne ze względu na zbyt
dużą populację słoni (mimo, że park liczy sobie 12tys km2) pojawiły
się bandy kłusowników zabijające nosorożce dla rogów, wywożonych do Chin. Tam
osiągają wysoką cenę jako tradycyjny lek na potencję. Ta chińska viagra
spowodowała w tym roku śmierć 180
nosorożców, a w zeszłym ponad 500. W tym tempie nosorożec znikłby z RPA, stąd
ta dziwna akcja.
Czy można numer
jeden z Wielkiej Piątki uznać za zaliczony?
Dalej na porannym
drivie (ładnie miesza się przy wymawianiu z divem) też nie było wiele, bez żalu
opuściliśmy pierwszy obóz. I od razu w drodze do drugiego się poprawiło.
Najpierw na drogę wylazł słoń. I nie miał ochoty się usunąć, a to my musieliśmy
cofać się z przyczepą, bo gostek nastawił uszy i zdradzał zamiary poszarżowania
na nas jako na wrogów.
Duży był, dorodny samiec.
Potem było coraz
lepiej. Stadka impali, śliczne waterbucki, no i moje ukochane żyrafy. Jeden z bardziej odlotowych widoków to hipopotam
z dwoma żółwiami na grzbiecie.
Dojechaliśmy do Sukuzy na lunch, i sieliśmy w
cieniu, podziwiając rzekę i krokodyla. Bardzo smaczne kotlety jagnięce.
Drugi drive był
specjanie w celu obejrzenia bawołów, krótki, bo obozy zamykają o 18:00 i jak
się nie zdąży wyrzucają z parku. Bawoły były, z daleka, samiec kudu przy drodze
był dorodny i rogaty,
ale sensacją
okazała się hiena, co wybiegła nam na spotkanie przed obozem i potem dzielnie
towarzyszyła przez kilkaset metrów truchtając przed maską. Ten futrzak wygląda
nadspodziewanie sympatycznie, jak na padlinożercę.
Po zachodzie
słońca była możliwość pojechania odkrytą ciężarówką parku na nocny drive, więc
oczywiście skorzystaliśmy, poza Cezarym który stwierdził, że ma dosyć i ogłosił
strajk okupacyjny. Miał rację, bo my wymarzliśmy, jeździliśmy dwie godziny, by
zobaczyć znikający za krzakiem tyłek nosorożca białego, który jako nieśmiały z
natury chowa się a nie szarżuje jak czarny, dorodnego hipopotama na żerowisku (to
było akurat fajne), niezawodne impale, sowę czekającą na rybę, małego lemurka
no i zwinnego
geneta plamistego. Skórka za wyprawkę.
Ale rano ostatni
przejazd 120km do Orpen Gate wynagrodził nam wszystko. Marudzenie skończyło
się, nie tylko doceniliśmy piekno krajobrazu Krugera w porannym słońcu, bo to
widzieliśmy i wcześniej,
ale zwierzaki
wyłaziły nam na drogę. Rozpoczął bawół, co popatrzywszy się na nas z pewną
pogardą schował się w krzaki. Potem pojawił się pan stworzenia, lew samotnik na
spacerek środkiem drogi, sądząc po minie nasze towarzystwo go trochę irytowało.
Wtedy trafiła nam
się prawdziwa sensacja – stado dzikich psów afrykańskich (likaonów), dobrały
się od porzuconych przy drodze śmieci, mam nadzieję, że im nie zaszkodzi.
Zobaczenie tych łaciatych uszaków, skądinąd stanowiących znakomity zespół
myśliwski, to prawdziwa rzadkość. Antoni twierdzi, że ostatni raz widział je 15
lat temu, a w Krugerze jest kilka razy w roku.
Pasące się słonie
wkrótce przestały wzbudzać sensację. Kedy jednak zatrzymaliśmy się na
śniadanie, to jeden pojawił się przy parkingu, nawet można było z nim pozować.
Tylko ręka drgnęła Quintinowi i nici z fotki, poza tym pełen wypas ;)
Jak już jesteśmy
przy śniadaniu, to warto o nim wspomnieć, bo zjedliśmy w angielsko-afrykańskim
stylu. Pie (pieczony pieróg ze
zwartego ciasta francuskiego) z mięsem, mój był oczywiście z kudu, polany
gęstym sosem (gravy) z fryteczkami. W
sam raz o 8:00 rano ;)
Pożywne, ale bez
zachwytu, kudy im było do świetnych pies
serwowanych w tradycyjnym pie shop w
Reading... Zresztą mięso kudu ogólnie nie zrobiło wrażenia. Poprzedniego wieczora jedliśmy je duszone - i było podobnie twarde i suchawe. Ale wtedy był super pijalny shiraz Kanu Rockwood Red (Kanu 2008 Shiraz) za niecałe 50R (18zł), jak mawiają anglicy a steal.
Potem widzieliśmy
ogromne stado bawołów, ja zaś wymusiłem zatrzymanie się na oglądanie żyraf, bo
reszty zblazowanego towarzystwa nie ruszały. Uwielbiam obserwować jak żyrafy z
gracją wyskubują liście z akacji, podziwiać ich zgrabne kształty i delikatne
wybarwienie. To już był koniec Krugera. Jeszcze tylko z okien samochodu rzut
oka na wgórza Mumpalangi i gęsto zaludnione doliny i na lotnisko.
Aga i chłopaki
wracają do Polski, a mnie już czekają spotkania służbowe w Dubaju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz