Sztokholm - 30 maja - 2 czerwca
Sztokholm kojarzy mi się z rybami. Pewnie dlatego, że mają dwa morza, ale tak naprawdę nie wiem dalczego ;) jakość i wybór ryb w Sztokholmie jest znakomita. Więc nic dziwnego, że spędzając majówkę w Sztokholmie jadłem głównie ryby.
Zacząłem oczywiście od wizyty w Saluhallen (czyli hali targowej) na Ostermalmtorg [http://www.saluhallen.com/] najcudowniejszej wędrówce kulinarnej na najmniejszej powierzchni. Samo miejsce jest magiczne - jak te piękne targi na świecie Saluhallen w Helsinkach, La Boqueria w Barcelonie - zabytkowy budynek w pięknej okolicy. Najbardziej jednak liczy się zawartość.
Byliśmy głodni więc od razu udaliśmy się do Lisa Elmqvist [http://www.lisaelmqvist.se/] - szacownej restauracji rybnej i sklepu w jednym.
I chyba to był rybne ukoronowanie: ja wziąłem gotowanego na parze morszczuka (kummel po szwedzku, więc coś w naszym kraju poniżej dorsza) w sosie z masła, krewetek i gotowanego jajka z gotowanymi młodymi ziemniakami. Cudownie delikatne danie!
Prawdziwa kulinarna rozkosz. Do tego kieliszek pysznego, mineralno-wytrawnego ale i agrestowego, klasycznego Sauvignon Blanc z Marlborough.
Aga miała śmieszne danie - wędzonego łososia z leśnymi grzybami w śmietanie. Zadziwiające połączenie - mocny smak grzybów dobrze kontrastował z wędzonym na zimno łososiem. Ripasso della Valpolicella dobrze grało z tym połączeniem.
Potem tylko kupiliśmy kawał halibuta na kolację do Magnusa, wybór serów (ach jak dawno nie jadłem Brillat-Savarin!) i z żalem patrzyłem na dojrzewającą w szafach wołowinę
czy kawałki renifera.
Po wyjęciu z torby halibuta powąchałem go i cóż za wrażenie - pachnie morzem. Tak pachnie tylko świeżutka ryba! Dopiero teraz zrozumiałem co mieli na myśli pisząc, że świeża ryba nie pachnie rybą ;) Halibut był zawijany w boczek i robiony na grilu. Imponująca porcja.
Muszę przyznać, że chyba robiony w ten sam sposób dwa dni później diabeł morski (szw. marulk) ale smażony na patelni był lepszy. Wystarczyło przysmażyć boczek, przykryć na chwilę i już był gotów. Może ponieważ przygotowany krócej bardziej mi smakował.
Jak wspomniałem na Face z diabła morskiego przygotowałem też policzki - lekko podsmażone, a następnie przyryte pieczarkami kasztanowymi podduszonymi z czosnkiem i sosem sojowym. Wyszły niezłe, choć lepiej byłoby je podsmażyć wpierw na maśle nie oliwie i tylko krótko podgrzać z grzybami.
Ale te trzy przypadki to jeszcze nie koniec ryb. Ostatniego dnia udało nam się na krótko wypożyczyć rowery na Strand i pojechać na Djurgarden. Pogoda była cudowna, widoki też a bzy pachniały jak szalone. Potem spieszyliśmy się na samolot ale zahaczyliśmy o Prinsen [http://restaurangprinsen.eu/] mieliśmy tylko 45 minut ale nie mogłem odmówić sobie pójścia do tej starej ale niezmiennie niezawodnej knajpy. Kuchnia tradycyjna, ale w wydaniu luksusowym. Jedna z moich ulubionych w Sztokholmie.
Ja wziąłem danie dnia - flądrę z smażonym maśle z kaparami i burakami do tego młode ziemniaki. Kwintesencja kuchni domowej! Flądra ma słodkawe, soczyste mięso świetnie kontrastowane z kaparami i zakwaszonymi buraczkami. Normalnie nie cierpię buraków, ale takie w kawałkach były rewelacyjne.
Wygląda tu dziwnie bo obcięli płetwy, ale takie podanie upraszcza oddzielenie ości.
Aga miała sałatę warzywną z krewetkami w sosie cajun. Też bardzo dobre, ale moja flądra była lepsza :)
Jedliśmy też bajgle z wędzonym łososiem i ciągle mam ochotę na więcej ryb :)
Sztokholm kojarzy mi się z rybami. Pewnie dlatego, że mają dwa morza, ale tak naprawdę nie wiem dalczego ;) jakość i wybór ryb w Sztokholmie jest znakomita. Więc nic dziwnego, że spędzając majówkę w Sztokholmie jadłem głównie ryby.
Zacząłem oczywiście od wizyty w Saluhallen (czyli hali targowej) na Ostermalmtorg [http://www.saluhallen.com/] najcudowniejszej wędrówce kulinarnej na najmniejszej powierzchni. Samo miejsce jest magiczne - jak te piękne targi na świecie Saluhallen w Helsinkach, La Boqueria w Barcelonie - zabytkowy budynek w pięknej okolicy. Najbardziej jednak liczy się zawartość.
Byliśmy głodni więc od razu udaliśmy się do Lisa Elmqvist [http://www.lisaelmqvist.se/] - szacownej restauracji rybnej i sklepu w jednym.
I chyba to był rybne ukoronowanie: ja wziąłem gotowanego na parze morszczuka (kummel po szwedzku, więc coś w naszym kraju poniżej dorsza) w sosie z masła, krewetek i gotowanego jajka z gotowanymi młodymi ziemniakami. Cudownie delikatne danie!
Prawdziwa kulinarna rozkosz. Do tego kieliszek pysznego, mineralno-wytrawnego ale i agrestowego, klasycznego Sauvignon Blanc z Marlborough.
Aga miała śmieszne danie - wędzonego łososia z leśnymi grzybami w śmietanie. Zadziwiające połączenie - mocny smak grzybów dobrze kontrastował z wędzonym na zimno łososiem. Ripasso della Valpolicella dobrze grało z tym połączeniem.
Potem tylko kupiliśmy kawał halibuta na kolację do Magnusa, wybór serów (ach jak dawno nie jadłem Brillat-Savarin!) i z żalem patrzyłem na dojrzewającą w szafach wołowinę
czy kawałki renifera.
Po wyjęciu z torby halibuta powąchałem go i cóż za wrażenie - pachnie morzem. Tak pachnie tylko świeżutka ryba! Dopiero teraz zrozumiałem co mieli na myśli pisząc, że świeża ryba nie pachnie rybą ;) Halibut był zawijany w boczek i robiony na grilu. Imponująca porcja.
Muszę przyznać, że chyba robiony w ten sam sposób dwa dni później diabeł morski (szw. marulk) ale smażony na patelni był lepszy. Wystarczyło przysmażyć boczek, przykryć na chwilę i już był gotów. Może ponieważ przygotowany krócej bardziej mi smakował.
Jak wspomniałem na Face z diabła morskiego przygotowałem też policzki - lekko podsmażone, a następnie przyryte pieczarkami kasztanowymi podduszonymi z czosnkiem i sosem sojowym. Wyszły niezłe, choć lepiej byłoby je podsmażyć wpierw na maśle nie oliwie i tylko krótko podgrzać z grzybami.
Ale te trzy przypadki to jeszcze nie koniec ryb. Ostatniego dnia udało nam się na krótko wypożyczyć rowery na Strand i pojechać na Djurgarden. Pogoda była cudowna, widoki też a bzy pachniały jak szalone. Potem spieszyliśmy się na samolot ale zahaczyliśmy o Prinsen [http://restaurangprinsen.eu/] mieliśmy tylko 45 minut ale nie mogłem odmówić sobie pójścia do tej starej ale niezmiennie niezawodnej knajpy. Kuchnia tradycyjna, ale w wydaniu luksusowym. Jedna z moich ulubionych w Sztokholmie.
Ja wziąłem danie dnia - flądrę z smażonym maśle z kaparami i burakami do tego młode ziemniaki. Kwintesencja kuchni domowej! Flądra ma słodkawe, soczyste mięso świetnie kontrastowane z kaparami i zakwaszonymi buraczkami. Normalnie nie cierpię buraków, ale takie w kawałkach były rewelacyjne.
Wygląda tu dziwnie bo obcięli płetwy, ale takie podanie upraszcza oddzielenie ości.
Aga miała sałatę warzywną z krewetkami w sosie cajun. Też bardzo dobre, ale moja flądra była lepsza :)
Jedliśmy też bajgle z wędzonym łososiem i ciągle mam ochotę na więcej ryb :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz