poniedziałek, 22 lutego 2016

Brunei - cz. 4 i ostatnia

Plażowisko

Nie jestem fanem plażowania, a już szczególnie w formie leżenia na słońcu w tłumie przy wtórze ums, ums.

Tym niemniej jestem na Borneo, na Borneo są tropikalne plaże, mamy dwa dni wolnego, więc NA PLAŻĘ!

Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Nasz ośrodek nurkowy (Oceanic Dive Center - polecam!) jest koło Muara Park & Beach, ale to koło ma ponad 2km. Droga asfaltowa (no jesteśmy w Brunei), wysadzana palmami. Tylko temperatura już koło 30C i słońce ostre. Ale idziemy twardo - okazało się, że wbrew mapom Google jest tylko jedno dojście - Jalan Pelumpong (która wiedzie do portu) i potem w trafnie nazwaną Jalan Pantai Muara (Parku Muara). Wszystkie inne próby kończyły się na płocie często z miłym oznaczeniem:
W sumie dotarcie po raz pierwszy zajęło nam godzinę ;) potem wyrabialiśmy się w połowie czasu.

Za to na miejscu powitał nas przestronny i, w miarę jak wchodziliśmy głębiej, przyjemnie cienisty park. Muara Park to zadbany pas zieleni nadmorskiej (głównie miejscowe sosny, więc sucho i czysto) ze wszystkim co potrzebne do wypoczynku współczesnemu mieszczuchowi - toalety (czyste), prysznice (dużo i sprawne), altanki z cieniem i miejscami do grillowania.

(tam już widać plażę i morze)



W sobotę było kompletnie pusto, dwa dni później w Chiński Nowy Rok pojawili się ludzie i altanki były zajęte, ale już 200m dalej od boisk (też są) było cicho i spokojnie. Tylko grupy hinduskich robotników korzystały z jedynego dnia wytchnienia i darmowego prysznica.

Kradzieży się nie obawialiśmy i wszystko zostawialiśmy przy kocu w cieniu (no to jednak kraj muzułmański i nikt nie zaryzykuje kijów dla portfela z kilkoma groszami), straszyli nas pchłami piaskowymi - więc spryskiwaliśmy kostki i ogólnie wszystko, a na kocu przyklejone były naturalne odstraszacze. Małej pomogło - nam nieco mniej, ale gryzło mniej niż w Singapurze.

Żona obawiała się jak z rozbieraniem - no więc były i muzułmanki w strojach plażowych zakrywających ciało (z długimi nogawkami!), chinki w bikini i t-shirtach, więc trzymaliśmy się dalej, szczególnie, że biali wzbudzają pewną sensację. Tym niemniej niczym był biust mojej żony (w staniku) w porównaniu z atrakcją jaką stanowiła mała.

To zresztą zasługuje na osobny paragraf opisu. Mała była sensacją i szybko przyzwyczailiśmy się, że np. w restauracji mogliśmy zapomnieć o dziecku bo wędrowało z rąk do rąk obsługi (szczególnie w Brunei, w Singu nieco bardziej powściągliwi):
Normalne było, że ktoś dotykał ją, podszczypywał policzki i udka, wpadali w zachwyt nad niebieskimi oczami i bez przerwy jakieś babki robiły sobie z nią zdjęcia - na szczęście. Trzeba było przywyknąć, chyba nigdy nie uszczęśliwiliśmy tylu ludzie. Już zastanawiałem się nad oferowaniem usług jako potencjalny tatuś :)

Mała była zachwycona i zaczepiała wszystkich, a gdy jej się udawało przyciągnąć uwagę chichrała się z radości.

Wracając do plażowania - sama plaża długa i pusta. Może z falami więc nie ma krokodyli ;) - w Brunei są krokodyle słonowodne, ale wolą laguny i rzekę w którą pływy niosą słoną wodę. Pięknie. Cicho, spokojnie, gorący piasek. Można iść i iść
i rozkoszować się tropikiem.


Małej pływanie w falach podobało się szalenie - choć fala biła mocno i znosiła. Tu trzeba było uważać. Do pluskania się przy brzegu i skakania na falach w sam raz.

Spędziliśmy tam rozkoszne dwa przedpołudnia, koło 14 poprosiliśmy by nas odebrali - wracanie w tym upale byłoby chyba niemożliwe.

Miejsce cudownie spokojne - szkoda tylko, że plastiki są plagą niesprzątaną... Naprawdę w tak bogatym kraju to wstyd...

No ale by skończyć w pozytywnym nastroju (już wylatywaliśmy z Brunei - dalszy opis z Singapuru) to jeszcze:

It's A Grind Coffee House
(można znaleźć na google maps)
Ta kalifornijska kawiarnia (niby świętują 20 lat, ale w Brunei od roku) w Muara dawała świetną kawę i miała prawdziwie sąsiedzką atmosferę
Kawa mocna, ciemna, aromatyczno-orzechowa, bez odcienia kwasowości. Pobudzająca jak z plakatu:
Zresztą muszę przyznać, że zastanawiam się nad fenomenem społecznym tych kawiarni. Kawa dość droga B$5 - czyli 14zł, ale za B$3 można zjeść w lokalnej knajpce smaczne drugie danie, choć i u nas za dychę to zjesz obiad... Ludzi, szczególnie młodych nie brakuje. Ja grałem zamożnego turystę, ale węże w kieszeni mi syczały - tak jak i w Warszawie. A miejscowi - narzekają na ceny, ale na to kasy nie żałują. Jedyna rozrywka? Za parenaście zeta poczuć się jak w wielkim świecie???

Na czym polega to zjawissko siedzenia w kawiarniach i chęć tracenia na to niemałych pieniędzy (w Grecji w pełni kryzysu w droższych kawiarniach pełno młodzieży) to do końca nie pojmuję.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz