czwartek, 18 lutego 2016

Brunei - cz. 2

Nadwodne spotkania - czyli co czyha w lasach namorzynowych

Nie miałem w Brunei za wiele czasu, więc główne pytanie brzmi - co trzeba koniecznie zobaczyć? Lista jest prosta:
  1. Dżunglę - o tym jeszcze napiszę
  2. Lasy namorzynowe i wioski na wodzie - o tym teraz
  3. Świat podwodny - to niestety zależy od pogody. Luty to nienajlepszy sezon na nurkowanie. Podobno dwa tygodnie wcześniej była piękna widoczność i spokojne morze, ale nas przywitał wiatr, bełt i widoczość 5-8m. Aga nurkowała jeden dzień (wrak cementowca + rafa) i chyba była szczęśliwa mogąc zejść pod wodę po półtora roku przerwy. I tyle radości, więcej się nie udało.
Więc wróćmy do świata nadwodnego. Po pierwsze wioska na wodzie. Tu na szczęście byliśmy w pełni samodzielni. W zaroślach obok drogi za naszym hotelem zaczynała się kładka wiodąca prawie do celu - postarałem się oznaczyć lokalizację. Ot taka drewniana kładka, którą ruszyliśmy już po 16:00 by nie było tak gorąco:
Jak widać droga powiodła nas obok wypasionego meczetu - akurat trwała popołudniowa modlitwa więc nie zbliżaliśmy się. W pamięci ciągle miałem woń skarpet po modlitwie z błękitengo meczetu w Istambule - rzecze nie do zapomnienia.
Nie da się ukryć, że brunejska wersja Świątyni Opatrzności robi wrażenie.
Obok główny mall Brunei, ładna architektura - ominęliśmy szerokim łukiem:
Do Kampong Ayer dostać się można łódką i skorzystałem z rady lokalnej - przejazd na drugą stronę za B$1 od osoby. Widziałem, że ludzie potrafią wyrzucić z pięć dych na obwózkę po wiosce i pokazanie lasów namorzynowych. Nie wiem dokąd jadą w ciągu tych 40min, ale oglądanie lasu ma sens rano, gdy wychodzą małpy i zabiera ze dwie godziny.

W każdym razie my prujemy na drugą stronę za dwa dolce.


Trzeba przyznać, że rozmiar, uporządkowanie i zupełnie normalne życie w wiosce robią wrażenie. Ulice oznaczone, nie brakuje i meczetu, sklepików, nawet czegoś w stylu fastfood kawiarenki 

dzieciaki chodzą do szkoły (na zdjęciu strój tradycyjno-religijny) i jak to dzieciaki kąpią się w wodzie (z krokodylami) i charatają w gałę ;) - nas też chcieli wciągnąć

Wioska ciągnie się długo (podobno 8 km!) i ma kilka części - wszystkie widać dopiero z wody. W ramach programu rządowego w latach prosperity powstały trzy nowe wioski - artykuł o tym http://bruneiresources.blogspot.com/2007/01/kampung-sungai-bunga.html

Trzeba przyznać, że parking pełen nowych samochodów naprzeciwko Sungai Bunga robi wrażenie.

Kampong Ayer żegnamy widokiem meczetu, w porannej mgle, w części nawodnej po drugiej stronie:

Całość wycieczki zajmuje z półtorej godziny (z postojem w sklepie i "kawiarni") i byłoby to pewnie jedno z fajniejszych miejsc, gdyby nie lokalny wstyd - w tak bogatym kraju jak Brunei nikt nie zbiera zalegających w wodzie plastików. Zalew jest straszliwy. Dopiero tam poczułem jak zasypują nas śmieci:

 Przypomniało mi to wypełnione śmieciami strumyki w chińskich górach. Do Azji trzeba jechać teraz - za 5-10 lat będzie się brodziło w śmieciach. Zresztą i w Afryce stosy torebek foliowych to główna dekoracja w wioskach Masajów.

Tyle doświadczeń kulturowych.

Tym niemniej być w Brunei i nie zobaczyć nosacza (proboscis monkey)? Te śmieszne małpy o obrzydliwych pyskach mieszkają tylko na Borneo.

Ponieważ zaraz potem przeprowadziliśmy się do Muara była to już poważniejsza wyprawa. Pobudka o 5, karmienie małej, oficjane wstawanie o 5:30, herbata i jedziemy na nabrzeże do miasta - 30km z powrotem. 6:30 wypływa łódź. Małej podoba się bardzo, a w deszczu jeszcze więcej radości:
Zaczynamy od słonowodnych krokodyli. Przy brzegu widać bąble? - krokodyl czai się pod wodą. A pływać potrafi szybko. Daleko by je zobaczyć płynąć nie trzeba, ot 5 minut od miasta wylegują się przy brzegu:
Patrzymy na nieruchawe cielsko, gdy plusk po lewej i mocny ruch wody skłania nas do dalszej drogi, na wszelki wypadek małą odsuwamy od burty.

Wpływamy w boczną odnogę Brunei River - natychmiast czujemy opływający nas spokój. Zamyka się wokół nas zieleń, nad lasem unoszą się poranne mgły, przepływamy wolno obok porzuconej kaplicy - tu dżungla wygrywa z cywilizacją:
Drzewa wyciągają korzenie - prawdziwy las namorzynowy, drzewa jak grzyby na kurzych nóżkach:

I w końcu wiemy czemu płyniemy cicho - wśród drzew pojawiają się kształy małp. Stajemy. Można by bez końca patrzeć na ich skoki, czochranie się, włażenie małych na rodziców. Jednak ruch je płoszy - znikają:

Dopiero wypatrzenie starego samca pozwala dostrzec nam słynne nosy:





Łódka kołysze się, mała zaczyna się wiercić i znowu pojawia się deszcz - szybko przechodzący w tropikalną ulewę, musimy się zbierać, za chwilę i tak spływamy wodą, tylko Igę udało nam się uchronić, a aparat i telefon zawinięte bezpiecznie w przygotowaną torebkę foliową (bez szczelnej torebki foliowej lepiej się nie ruszać).

Wracamy do nabrzeża o 8:30, a już o 9:00 wcinamy w bazie nurkowej śniadaniowy makaron smażony ze słodkawym sosem. Pycha.

Będąc jeszcze w BSB (ot taki znak straży pożarnej by nauczyć się nazwy miasta)

warto wspomnieć o naszym głównym punkcie odżywczym, czyli

Jadłodajnia po sąsiedzku - MyTown

Gdzie? Zaraz obok hotelu Badi'ah na Jalan Tutong My Town na TripAdvisor
Co? Najlepsze chyba Chicken Kway Teow, z chrupiącymi skórkami kurczaka. Aga żywiła się  chicken puffs na śniadania
Za ile? Za B$20 na dwójkę - trzy dania, napoje
Jak? Zaskakujące - ale dam im 8/10

Z MyTown jest o tyle ciekawie, że będąc tam po raz pierwszy po prostu przeszedłem i wyszedłem, kwalifikując miejsce jako "zbyt zachodni fastfood", wróciliśmy tam w upalny wieczór pragnąc miejsca klimatyzowanego i byliśmy w sumie w ciągu 4 dni 3 razy ;) czasem pierwsze wrażenie myli.

No czyż taki cywilizowany szyld nie zniechęci poszukiwacza prawdziwego jedzenia?

Ale właśnie wspomniane już chicken kway teow i obok bardzo dobra ice tea z liczi:
Chrupiące skórki kurczaka, kreweteczki, świeże zioła, słodko-ostry sos. Genialne. Jedliśmy dwa razy.

Aga rozpoczęła od Singapore Noodles (tu jako Temasek Noodles) żółty makaron z owocami morza i suchym sosem ze smażonym jajkiem. Bardzo dobre, ci co się znają twierdzą, że lepsze niż w Singu:

Do tego mogę polecić kailan na ostro, najlepsze z ich warzyw (lepsze niż kiełki z suszoną rybą, czyli danie raczej pod hasłem spotkania z lokalną kulturą kulinarną)




Próbowałem również chrupkiego kway teow (czyli po prostu makaronu ryżowego szerokie wstążki - taki ich papardelle) z owocami morza w delikatnym sosie:
Danie wpierw zachwycające subtelnym smakiem i rozmaitością tekstury, ale pod koniec nieco nudne - musiałem dodać sambalu, może jako europejczyk jestem przyzwyczajony do nadmiaru soli?




Ogólnie MyTown to miejsce na spokojny posiłek (jak wspomniałem Aga chodziła tam i na śniadania, kawę jednak biorąc w Gloria Jeans w sąsiednim mallu - za bandyckie B$6!) i bardzo szeroki wybór dobrze zrobionej kuchni lokalnej.

Chyba oprócz jedzenia w centrum nurkowym to największe zaskoczenie.





2 komentarze:

  1. Nosacze są piękne! Zobaczyliśmy tylko jednego krokodyla?

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajne i ładne te wioski na wodzie

    OdpowiedzUsuń