sobota, 27 lutego 2016

Singapur - cz 3 Stołówka na Geylang

Penang Seafood Restaurant, czyli przysmaki przy metrze

Gdzie? Tuż przy metrze Aljunied, na placu od strony Sims Avenue (Lor 25A)
Co? Jedliśmy sporo, krewetki super
Za ile? Porcja krewetek (9 sztuk dużych) S$20 (57zł)
Jak? 8/10 i już :)

Do Penang Seafood Restaurant - jednej z szeregu restauracji przy wyjściu z metra Aljuned (swoją drogą nam nazwa skojarzyła się z All You Need is Love :)). Przylecieliśmy z Brunei w Chiński Nowy Rok a ja byłem trochę głodny. Wszystko pozamykane, ale idąc z metra wypatrzyłem, że to miejsce jest otwarte. Dotąd marudziłem Adze, aż zgodziła się wyjść.

Tego dnia było łagodnie La la Hokkien Noodles - czyli makaron z małymi małżami (clams) i różnościami - kalmary, krewetki, sos z jajkiem i limoką:

Danie jeśli nie użyć oddzielnie podanego sambal bardzo łagodne. Lubię takie delikatne, morskie smaki w kuchni azjatyckiej. Małże świeże i soczyste. Aga zaś wypiła kokosa - z tych małych, bardzo smaczny. To dzięki kokosom nie było oporów by przychodzić tu ponownie.

A Penang odwiedziliśmy kilukrotnie. I mimo plastikowego wystroju, tłoku i sąsiedztwa pojemników na śmieci była to nasza ulubiona jadłodajnia w Singapurze.

Przede wszystkim wysoka jakość serwowanego jedzenie. Tłumy były tam nie tylko wtedy gdy inne knajpy były zamknięte - widać, że mają swoją wierną klientelę. W pełni tych ludzi rozumiem.

W Penang jedliśmy jeszcze:
Cereal Prawns - to lokalna specjalnośc, czyli krewetki panierowane w płatkach i otrębach, smażone na głębokim tłuszczu, panierka lekko słodkawa i ostra. Z wyglądu danie niezbyt efektowne:
Ale nadspodziewanie dobre, oczywiście bardzo pożywne. Idealnie ścięte, jeszcze lekko szkliste mięso krewetek, chrupiąca panierka, ostro-słodko-lekko gorzkawy (od dodanego zioła) smak panierki. Razem dość niespotykane danie.

Oczywiście dwa razy jedliśmy tu inne sztandarowe danie Singapuru - Salted Egg Prawns. Krewetki w sosie jajeczno-orzechowym. Żaden opis nie odda tego smaku, a z definicji wydaje się dość obrzydliwe. Nic bardziej mylnego - sos najbardziej przypomina to co u nas serwują jako sos orzeszkowy, ale jest bardziej delikatny, choć dość pikantny. Świetnie łączy się z krewetkami. Niestety ani to danie, ani inne lokalne danie - mee goreng nie załapało się na zdjęcie, było zbyt dużo ludzi i trzeba było się spieszyć.

Z salted egg prawns pożegnaliśmy Singapur :'(

środa, 24 lutego 2016

Singapur - cz. 2 Kulinarna Stolica

Geylang - kulinarna stolica chińskiego Singapuru

Singapur ma wiele różnych centrów kulinarnych i o kilku jeszcze napiszę, ale tu będzie o mojej fascynacji Geylang. Do Geylang jako turysta raczej nie trafisz, no chyba, że szukasz specyficznych rozrywek - i my znaleźliśmy się tutaj tylko dlatego, że w okolicy był tani, dość dobrze oceniany na booking.com hotel http://www.booking.com/hotel/sg/bright-star gdzie się zatrzymaliśmy.

Bright Star Hotel
Leży przy cichej bocznej uliczce. Jak na Azję czysty, czajniki w pokojach więc można zrobić sobie herbatę, dość obszerne pokoje, łazienka z dużym prysznicem.  Czego więcej wymagać, za S$70? Mieliśmy fajny widok z okna na 5 piętrze (winda jest):


Co to jest Geylang? - to stara chińska dzielnica (dużo zabudowy z lat 20 i 30)




obecnie ponoć bardziej znana jako dzielnica czerwonych latarni. Nie wiem nie korzystałem ;)

Ale Geylang poza rozrywką urzeka bogactwem kulinarnym. To właśnie tutaj można spróbować najlepszego, co ma do zaoferowania prosta kuchnia chińska. No bo w Geylang nie znajdziemy luksosowych restauracji, lśniących chromem i z publiką z pierwszych stron lokalnych tabloidów. Ale znajdziemy proste jedzenie świetnie wykonane - konkurencja ogromna.

Śniadanie - 126 Eating House

Gdzie? Sims Avenue 126, miejsce po prostu widać
Co? Świetne curry puffs, doskonały porridge (czyli tutejsza nazwa na congee - ryżankę)
Za ile? Za S$20 na dwójkę - dim sumy, ryżanka, herbata
Jak? W sumie dość nierówne - 7/10 za to czynne całą dobę!

W 126 tkwi sekret mojej schudnięcia w Singapurze :) zamiast buły czy innego pieczywa śniadania jadłem chińskie - czyli dim sum, ryżanka, zupa z makaronem, nie tylko tutaj, gdzie się dało.

Oczywiście dla mnie głównym magnesem były dim sumy - ich pierożki z krewetkami (szczególnie te o S$1 droższe z krewetką królewską) mają świetne nadzienie, ale ciasto niestety przegotowane i się rozpada.
Jedliśmy też bardziej oryginalne wynalazki - jak widoczne to sajgonki z płatków tofu (konsystencja dziwna, ale w smaku super), słynne smażone carrot cake - masa z mąki tapiokowo-ryżowej z kawałkami marchewki - raczej zapychacz bez smaku.
A ja oczywiście porridge - doskonały smak wywaru, gęsty, gorący, świetny był z wieprzowiną i ogórkiem morskim.

Byliśmy tylko dwa razy bo w czasie świąt Nowego Roku było zamknięte.

Do dzisiaj wspomninam z czułościa naszą pierwszą kolację w Singu - żaby (przysmak Geylang) w bardzo lokalnym stylu.

Kum, kum





Gdzie? Eminent Frog, róg 323 Geylang Rd i Lor 19
Co? Żaba z białym pieprzem i czosnkiem
Za ile? Koło S$40, wliczając krewetki, żaba S$18 w dealu 3 za 2
Jak? 9/10 za sos do żaby

Żaba nie smakuje jak kurczak, jest o wiele delikatniejsza. W Emitent Frog jedliśmy ją w znakomitym sosie - pieprznym, słodko-winnym, imbirowo-czosnkowym. Sos wygrzebaliśmy do ostatniej kropli, a i sama żaba była super. Patrzcie tylko jak podana:
Wzięliśmy mało tradycyjnie bo z białym ryżem (nie z ryżanką jak wypada tradycyjnie), ale jakieś ustępstwa na rzecz partnera są konieczne. Było naprawdę znakomite.

Oprócz tego porcja krewetek w sosie "salted egg" - sos orzeszkowy, ten był chyba najlepszy, szkoda tylko, że krewetki dostaliśmy nieobrane (ciężko było ten sos wylizywać) i niestety nieco przegotowane. Ale jako, że były to nasze pierwsze krewetki w Singu to i tak byliśmy zachwyceni. Mała grzecznie spała

W związku ze świętami wszystko było pozamykane i a to co było otwarte to było droższe, więc naszą główną stołówką zostało Penang Seafood, ale ona zasłużyła na osobny post.

Więc na zakończenie o Geylang dodam:

Spotkanie z legendą

Gdzie? Sin Huat Eating House, 659 Geylang Rd
Co? Kaczka
Za ile? S$8 od osoby
Jak? 8/10





Jest to bardzo dziwne miejsce, tłum ludzi, pracownicy ledwo się wyrabiają, do wyboru albo część z seafoodem albo część tylko z kaczką. Ponieważ był to czas wczesnego lunchu zdecydowaliśmy się tylko na kaczkę.

Świetną. Z soja, tofu, kiełkami, i kaczą wątróbką (odrobiną), w genialnym sosie. Do tego smażony ryż. No ja o nic więcej nie proszę :)


A tyle miejsc było zamkniętych: "No Singboard Restaurant" serwująca kraba w białym pieprzu, restauracje z żółwiami, wiele miejsc z seafoodem, potrawami z indonezji, ach długo by wyliczać.

Zaś na słynnego śmierdzącego duriana wybraliśmy się w końcu nie do Wonederful Durian naprzeciwko:
tylko do innego warzywniaka. Zjeść się dało - jak dla mnie durian to w smaku połączenie waniliowego budyniu ze śledziem z cebulką. Już więcej go jeść nie muszę...



wtorek, 23 lutego 2016

Singapur cz. 1 Tiong Bahru

Jest takie miejsce

Gdzie chce się wracać znowu i znowu, które tchnie spokojem i czymś takim niezwykłym. Tiong Bahru. Jak zobaczyłem to poczułem - tu mógłbym żyć. Ale po kolei.

Tiong Bahru to jeden z tych odnowionych rejonów Singapuru co stał się popularny wśród tutejszej hipsterii. Wybrałem się tam - bo niedaleko (mieliśmy bezpośredni dojazd zieloną linią) i lubię architekturę lat 30-tych.

Zaczęło się od zawodu. Na stacji Tiong Bahru trwa ogromna przebudowa, Tiong Bahru Plaza rozbudowuje się, nie trafiliśmy do food court o którym były dobre opinie. W końcu zjedliśmy lekki lunch naprzeciwko - ja biorąc white behoon - zupę niby z owocami morza, ale tak naprawdę fish & crab cake, tofu itd. Nawet dobra, trochę taka jak robię w domu ;) Aga żywiła się różnymi wyrobami z ciasta - sajgnoki, krewetka w cieście, curry puff. Sajgonki były super - warzywne, chrupiące w środku, wyraźne - sporo kolendry, swieże.

 Potem okolica też nie zachwyca - Tiong Bahru to szeroka ulica, niby wysadzana drzewami, ale wkoło rosną wieżowce, jak w Hong Kongu:
Dopiero ten róg przykuł moją uwagę:
Półokrągła klatka, okna prostokątno-szporsowe, czysta biel - tak lata 30-ste. Pomyślcie - jak ludzka skala przy tych wieżowcach. Zielone podwórka:

czuję się jak w tropikalnej wersji Sadów Żoliborskich. Akurat był czas karmienia, więc przysiedliśmy na ławce - naprzeciw w cieniu, koło placu zabaw, chronią się robotnicy-migranci stawiający nowe osiedle ze szkła i betonu. Luksus dla nuworyszy.

My idziemy dalej - Moh Guan Terrace zachwyca kontrastem - domy z długimi, łukowatymi tarasami, klinkier, białe ściany i wieżowce w tle...




Dziś spokojnie - trwają święta Chińskiego Nowego Roku, wiele sklepów i knajpek pozamykanych. Nam to nie przeszkadza - podziwiamy zieleń, ciszę, tak tu inaczej, choć w centrum wielkiego miasta. Jak na Bielanach wiosną...

 Zatrzymujemy się na przekąskę w słynnej Tiong Bahru Bakery, niestety nie mają salted egg croissants (tego nowego lokalnego przysmaku nie było mi dane spróbować), zadowalamy się pyszną kawą, moja pani eklerką ze słonym karmelem, ja biorę croissanta - a do niego świetny morelowy dżem. Mala śpi, jest ciepło i super.

Jeszcze z jedno spotkanie z art deco:
A na pożegnanie warszawskie skojarzenie dla obserwujących:




Tego dnia wybraliśmy się jeszcze do Singapore Art Museum (SAM) - czegoś w stylu warszawskiego CSW, centrum wystawowego (mówiąc szczerze liczyłem na malarstwo - i srodze się zawiodłem) w przebudowanej szkole żeńskiej, fajny budynek, z czasowymi wystawami.

Wystawa główna Time of Others - prace z muzeów z regionu Azji i Pacyfiku - sztuka zaangażowana, ale bardzo uniwersalna i poruszajaca. Prace same się bronia, tu uderzył mnie kontrast z ostatnio oglądaną "Bread and Roses" w Emilii w Warszawie, która bez wyjaśnień jest niezrozumiała.

Ten link Time of Others prowadzi was do przewodnika po wystawie, oczywiście on nie odda rzeczywistości, np wstrząsającego a mninimalistycznego filmu kambodżańskiego o zagładzie, czy świetnego pomysłu z ostatnimi stronami książek i ich ułożeniem w rynnę... Był czas by się zatrzymać i zastanowić.

Błądząc po korytarzach SAM trafiliśmy na pracę robioną przez zwiedzających i my też się przyczyniliśmy - na pocztówkę z drzwiami dajemy naklejki i wstawiamy w szereg innych - Agi ta z kotami ;)




Mieliśmy iść na kraba, ale po drodze spotkałem moją ulubioną knajpkę tajwańską:


Świat pierożków ekskluzywnych - Din Tai Fung

Gdzie? W Raffles City
Co? Bardzo dobre Xiao Ling Bao, w ogóle świetne pierożki
Za ile? Za S$60 (170zł) na dwójkę - trzy rodzaje pierożków i warzywa
Jak? Solidna jakość 8/10

Uwielbiam szanghajskie pierożki Xiao Ling Bao - mięsne z gorącym rosołem wewnątrz, na łyżkę kapiesz nieco sosu sojowego, odrobinę octu ryżowego, delikatnie kładziesz pierożka by nie naruszyć ciasta, odgryzasz czubek i ślup, ślup rosół ze środka, zagryzasz pierożkie. W Din Tai Fung 6 sztuk kosztuje S$10.

Mają też pyszne pierożki z krewetkami (na zdjęciu owe oraz jeden Xiao Ling Bao):
Świetne pierożki wschodnie z ostrym sosem, nie wiem z czym, super:
Do tego wzięliśmy młody pak choi z czosnkiem. Nie wiem jak chińczycy osiągają ten jedwabisty, lekki sos-wywar:

Miłym akcentem jest dolewana za darmo chińska herbata (bardzo dobra), mniej miłym 10% serwisu i 7,5% sales tax nie wliczone w ceny w karcie.

Był to lekki lunch więc jeszcze potem mieliśmy krewetki na kolację, ale o tym napiszę oddzielnie.

poniedziałek, 22 lutego 2016

Brunei - cz. 4 i ostatnia

Plażowisko

Nie jestem fanem plażowania, a już szczególnie w formie leżenia na słońcu w tłumie przy wtórze ums, ums.

Tym niemniej jestem na Borneo, na Borneo są tropikalne plaże, mamy dwa dni wolnego, więc NA PLAŻĘ!

Łatwiej powiedzieć niż zrobić. Nasz ośrodek nurkowy (Oceanic Dive Center - polecam!) jest koło Muara Park & Beach, ale to koło ma ponad 2km. Droga asfaltowa (no jesteśmy w Brunei), wysadzana palmami. Tylko temperatura już koło 30C i słońce ostre. Ale idziemy twardo - okazało się, że wbrew mapom Google jest tylko jedno dojście - Jalan Pelumpong (która wiedzie do portu) i potem w trafnie nazwaną Jalan Pantai Muara (Parku Muara). Wszystkie inne próby kończyły się na płocie często z miłym oznaczeniem:
W sumie dotarcie po raz pierwszy zajęło nam godzinę ;) potem wyrabialiśmy się w połowie czasu.

Za to na miejscu powitał nas przestronny i, w miarę jak wchodziliśmy głębiej, przyjemnie cienisty park. Muara Park to zadbany pas zieleni nadmorskiej (głównie miejscowe sosny, więc sucho i czysto) ze wszystkim co potrzebne do wypoczynku współczesnemu mieszczuchowi - toalety (czyste), prysznice (dużo i sprawne), altanki z cieniem i miejscami do grillowania.

(tam już widać plażę i morze)



W sobotę było kompletnie pusto, dwa dni później w Chiński Nowy Rok pojawili się ludzie i altanki były zajęte, ale już 200m dalej od boisk (też są) było cicho i spokojnie. Tylko grupy hinduskich robotników korzystały z jedynego dnia wytchnienia i darmowego prysznica.

Kradzieży się nie obawialiśmy i wszystko zostawialiśmy przy kocu w cieniu (no to jednak kraj muzułmański i nikt nie zaryzykuje kijów dla portfela z kilkoma groszami), straszyli nas pchłami piaskowymi - więc spryskiwaliśmy kostki i ogólnie wszystko, a na kocu przyklejone były naturalne odstraszacze. Małej pomogło - nam nieco mniej, ale gryzło mniej niż w Singapurze.

Żona obawiała się jak z rozbieraniem - no więc były i muzułmanki w strojach plażowych zakrywających ciało (z długimi nogawkami!), chinki w bikini i t-shirtach, więc trzymaliśmy się dalej, szczególnie, że biali wzbudzają pewną sensację. Tym niemniej niczym był biust mojej żony (w staniku) w porównaniu z atrakcją jaką stanowiła mała.

To zresztą zasługuje na osobny paragraf opisu. Mała była sensacją i szybko przyzwyczailiśmy się, że np. w restauracji mogliśmy zapomnieć o dziecku bo wędrowało z rąk do rąk obsługi (szczególnie w Brunei, w Singu nieco bardziej powściągliwi):
Normalne było, że ktoś dotykał ją, podszczypywał policzki i udka, wpadali w zachwyt nad niebieskimi oczami i bez przerwy jakieś babki robiły sobie z nią zdjęcia - na szczęście. Trzeba było przywyknąć, chyba nigdy nie uszczęśliwiliśmy tylu ludzie. Już zastanawiałem się nad oferowaniem usług jako potencjalny tatuś :)

Mała była zachwycona i zaczepiała wszystkich, a gdy jej się udawało przyciągnąć uwagę chichrała się z radości.

Wracając do plażowania - sama plaża długa i pusta. Może z falami więc nie ma krokodyli ;) - w Brunei są krokodyle słonowodne, ale wolą laguny i rzekę w którą pływy niosą słoną wodę. Pięknie. Cicho, spokojnie, gorący piasek. Można iść i iść
i rozkoszować się tropikiem.


Małej pływanie w falach podobało się szalenie - choć fala biła mocno i znosiła. Tu trzeba było uważać. Do pluskania się przy brzegu i skakania na falach w sam raz.

Spędziliśmy tam rozkoszne dwa przedpołudnia, koło 14 poprosiliśmy by nas odebrali - wracanie w tym upale byłoby chyba niemożliwe.

Miejsce cudownie spokojne - szkoda tylko, że plastiki są plagą niesprzątaną... Naprawdę w tak bogatym kraju to wstyd...

No ale by skończyć w pozytywnym nastroju (już wylatywaliśmy z Brunei - dalszy opis z Singapuru) to jeszcze:

It's A Grind Coffee House
(można znaleźć na google maps)
Ta kalifornijska kawiarnia (niby świętują 20 lat, ale w Brunei od roku) w Muara dawała świetną kawę i miała prawdziwie sąsiedzką atmosferę
Kawa mocna, ciemna, aromatyczno-orzechowa, bez odcienia kwasowości. Pobudzająca jak z plakatu:
Zresztą muszę przyznać, że zastanawiam się nad fenomenem społecznym tych kawiarni. Kawa dość droga B$5 - czyli 14zł, ale za B$3 można zjeść w lokalnej knajpce smaczne drugie danie, choć i u nas za dychę to zjesz obiad... Ludzi, szczególnie młodych nie brakuje. Ja grałem zamożnego turystę, ale węże w kieszeni mi syczały - tak jak i w Warszawie. A miejscowi - narzekają na ceny, ale na to kasy nie żałują. Jedyna rozrywka? Za parenaście zeta poczuć się jak w wielkim świecie???

Na czym polega to zjawissko siedzenia w kawiarniach i chęć tracenia na to niemałych pieniędzy (w Grecji w pełni kryzysu w droższych kawiarniach pełno młodzieży) to do końca nie pojmuję.




piątek, 19 lutego 2016

Brunei - cz 3 Księga dżungli

Księga braku dżungli

Od razu uprzedzę - opisów prawdziwej dżungli nie będzie, bo nie pojechaliśmy. Mówiąc szczerze nieco obawialiśmy się jechać z małą, a jak pomyślałem, że jadąc sam spędzę 6 godzin w podróży by pobyć 4 godziny w lesie, to mi przeszło.

Nie poszliśmy również na spacer do Tasek Lama Recreational Park. Podobno najłatwiejszy kontakt z cywilizowaną dżunglą. Za to odpuściłem sobie (nie wiem czy słusznie) Bhukit Shahbandar National Forest, ekspaci określili go jako "miejsce do pobiegania, ot takie ścieżki przez las" - nie brzmiało fascynująco. No wszędzie dotrzeć się nie da.

Popełniliśmy wielki błąd nie wynajmując samochodu - wynajem nie jest drogi, a benzyna po 0.56B$ (tak po złoty pięćdziesiąt!) za litr. Brunejczycy jeżdżą bardzo spokojnie, aż czasem w stylu kierowców z Ciechanowa. Problemów z prowadzeniem nie ma. A nie mając własnego transportu byliśmy uwięzieni na jednym miejscu. Taksówki są drogie i ich nie ma. Zaś Muara okazała się być 30km od BSB i Tasek Lama. Więc po przeprowadzeniu się do centrum nurkowego (w Muara) tylko raz przyjechaliśmy do miasta.

No i to była jedyna wyprawa by zobaczyć jak wygląda las. A gdzie? I tu nam radą posłużył miejscowy ekspat - pojedźcie do Muzeum Morskiego i tam w koło są poprowadzone ścieżki przez dżunglę. Dzięki Peter! to była super rada.

Muzeum Morskie przy Jalan Kota Batu jest faktycznie ładnie położone nad brzegiem rzeki Brunei:

a obok mogliśmy pochodzić po lesie - używając wózka (!).

Polecam tropikalne liście
 
Wspięliśmy się też na schody (trzeba było przerzucić małą do chusty) i dotarliśmy do mauzoleum Sułtana Bolkiah - władcy z 16 wieku za czasów potęgi Brunei.
Miejsce ciche, spokojne, własnie przekwitały magnolie:
Był to również nasz pierwszy kontakt z lasem namorzynowym - wszystko w półtorej godziny by zdążyć przed zmrokiem

A z kulinariów

Gdzie? Oceanic Dive Center
Co? Kurczak oraz ryba słodko-kwaśna
Za ile? Wliczone w cenę noclegów (B$100 za dwójkę z 3 posiłkami)
Jak? co najmniej 7/10 - dobre domowe jedzenie


W gruncie rzeczy jestem nieprzyzwyczajony do miejsc w wyżywieniem, bo pozbawia mnie to możliwości wyboru, ale w Muara to chyba była najlepsza opcja (choć nawet i tam były lokalne jadłodajnie). Jakość definitywnie zaskoczyła.

Moim ulubionym daniem stał się kurczak :) w sosie curry - nie za bardzo przeduszony, ostry, oj, jeszcze mi ślinka cieknie, podawany w kilku kombinacjach z dodatkami, tu wersja z ryżem smażonym:
Innym zaskakującym daniem była ryba w sosie słodko-kwaśnym. Ten rodzaj dania zwykle omijam dużym łukiem, bo sos słodko-kwaśny to zmora turystyczna. Tu jednak był prawdziwy (to chyba trzeci raz w moim życiu jadłem prawdziwy taki sos, ostatnio w luksusowej wietnamskiej restauracji w Nicei).
Sekretem sosu słodko-kwaśnego jest połączenie kwasu pomidorów, słodyczy sosu sojowego z dodatkami, świeżo podsmażonej cebuli i papryczki chili. Tu w wersji o smaku rybnym, doskonałe, muszę spróbować w domu (w sumie zimowe pomidory będą w sam raz):

A czego nie zjadłem?

Nie trafiłem na Night Market w Gadong, jednak jechać 30km i płacić 40B$ po to by zjeść szaszłyczki za kilka dolarów to stwierdziłem, że przesada... W związku z tym nie spróbowałem narodowej potrawy Brunei - mamałygi z palmy sago, ponoć kompletnie bez smaku ;)

czwartek, 18 lutego 2016

Brunei - cz. 2

Nadwodne spotkania - czyli co czyha w lasach namorzynowych

Nie miałem w Brunei za wiele czasu, więc główne pytanie brzmi - co trzeba koniecznie zobaczyć? Lista jest prosta:
  1. Dżunglę - o tym jeszcze napiszę
  2. Lasy namorzynowe i wioski na wodzie - o tym teraz
  3. Świat podwodny - to niestety zależy od pogody. Luty to nienajlepszy sezon na nurkowanie. Podobno dwa tygodnie wcześniej była piękna widoczność i spokojne morze, ale nas przywitał wiatr, bełt i widoczość 5-8m. Aga nurkowała jeden dzień (wrak cementowca + rafa) i chyba była szczęśliwa mogąc zejść pod wodę po półtora roku przerwy. I tyle radości, więcej się nie udało.
Więc wróćmy do świata nadwodnego. Po pierwsze wioska na wodzie. Tu na szczęście byliśmy w pełni samodzielni. W zaroślach obok drogi za naszym hotelem zaczynała się kładka wiodąca prawie do celu - postarałem się oznaczyć lokalizację. Ot taka drewniana kładka, którą ruszyliśmy już po 16:00 by nie było tak gorąco:
Jak widać droga powiodła nas obok wypasionego meczetu - akurat trwała popołudniowa modlitwa więc nie zbliżaliśmy się. W pamięci ciągle miałem woń skarpet po modlitwie z błękitengo meczetu w Istambule - rzecze nie do zapomnienia.
Nie da się ukryć, że brunejska wersja Świątyni Opatrzności robi wrażenie.
Obok główny mall Brunei, ładna architektura - ominęliśmy szerokim łukiem:
Do Kampong Ayer dostać się można łódką i skorzystałem z rady lokalnej - przejazd na drugą stronę za B$1 od osoby. Widziałem, że ludzie potrafią wyrzucić z pięć dych na obwózkę po wiosce i pokazanie lasów namorzynowych. Nie wiem dokąd jadą w ciągu tych 40min, ale oglądanie lasu ma sens rano, gdy wychodzą małpy i zabiera ze dwie godziny.

W każdym razie my prujemy na drugą stronę za dwa dolce.


Trzeba przyznać, że rozmiar, uporządkowanie i zupełnie normalne życie w wiosce robią wrażenie. Ulice oznaczone, nie brakuje i meczetu, sklepików, nawet czegoś w stylu fastfood kawiarenki 

dzieciaki chodzą do szkoły (na zdjęciu strój tradycyjno-religijny) i jak to dzieciaki kąpią się w wodzie (z krokodylami) i charatają w gałę ;) - nas też chcieli wciągnąć

Wioska ciągnie się długo (podobno 8 km!) i ma kilka części - wszystkie widać dopiero z wody. W ramach programu rządowego w latach prosperity powstały trzy nowe wioski - artykuł o tym http://bruneiresources.blogspot.com/2007/01/kampung-sungai-bunga.html

Trzeba przyznać, że parking pełen nowych samochodów naprzeciwko Sungai Bunga robi wrażenie.

Kampong Ayer żegnamy widokiem meczetu, w porannej mgle, w części nawodnej po drugiej stronie:

Całość wycieczki zajmuje z półtorej godziny (z postojem w sklepie i "kawiarni") i byłoby to pewnie jedno z fajniejszych miejsc, gdyby nie lokalny wstyd - w tak bogatym kraju jak Brunei nikt nie zbiera zalegających w wodzie plastików. Zalew jest straszliwy. Dopiero tam poczułem jak zasypują nas śmieci:

 Przypomniało mi to wypełnione śmieciami strumyki w chińskich górach. Do Azji trzeba jechać teraz - za 5-10 lat będzie się brodziło w śmieciach. Zresztą i w Afryce stosy torebek foliowych to główna dekoracja w wioskach Masajów.

Tyle doświadczeń kulturowych.

Tym niemniej być w Brunei i nie zobaczyć nosacza (proboscis monkey)? Te śmieszne małpy o obrzydliwych pyskach mieszkają tylko na Borneo.

Ponieważ zaraz potem przeprowadziliśmy się do Muara była to już poważniejsza wyprawa. Pobudka o 5, karmienie małej, oficjane wstawanie o 5:30, herbata i jedziemy na nabrzeże do miasta - 30km z powrotem. 6:30 wypływa łódź. Małej podoba się bardzo, a w deszczu jeszcze więcej radości:
Zaczynamy od słonowodnych krokodyli. Przy brzegu widać bąble? - krokodyl czai się pod wodą. A pływać potrafi szybko. Daleko by je zobaczyć płynąć nie trzeba, ot 5 minut od miasta wylegują się przy brzegu:
Patrzymy na nieruchawe cielsko, gdy plusk po lewej i mocny ruch wody skłania nas do dalszej drogi, na wszelki wypadek małą odsuwamy od burty.

Wpływamy w boczną odnogę Brunei River - natychmiast czujemy opływający nas spokój. Zamyka się wokół nas zieleń, nad lasem unoszą się poranne mgły, przepływamy wolno obok porzuconej kaplicy - tu dżungla wygrywa z cywilizacją:
Drzewa wyciągają korzenie - prawdziwy las namorzynowy, drzewa jak grzyby na kurzych nóżkach:

I w końcu wiemy czemu płyniemy cicho - wśród drzew pojawiają się kształy małp. Stajemy. Można by bez końca patrzeć na ich skoki, czochranie się, włażenie małych na rodziców. Jednak ruch je płoszy - znikają:

Dopiero wypatrzenie starego samca pozwala dostrzec nam słynne nosy:





Łódka kołysze się, mała zaczyna się wiercić i znowu pojawia się deszcz - szybko przechodzący w tropikalną ulewę, musimy się zbierać, za chwilę i tak spływamy wodą, tylko Igę udało nam się uchronić, a aparat i telefon zawinięte bezpiecznie w przygotowaną torebkę foliową (bez szczelnej torebki foliowej lepiej się nie ruszać).

Wracamy do nabrzeża o 8:30, a już o 9:00 wcinamy w bazie nurkowej śniadaniowy makaron smażony ze słodkawym sosem. Pycha.

Będąc jeszcze w BSB (ot taki znak straży pożarnej by nauczyć się nazwy miasta)

warto wspomnieć o naszym głównym punkcie odżywczym, czyli

Jadłodajnia po sąsiedzku - MyTown

Gdzie? Zaraz obok hotelu Badi'ah na Jalan Tutong My Town na TripAdvisor
Co? Najlepsze chyba Chicken Kway Teow, z chrupiącymi skórkami kurczaka. Aga żywiła się  chicken puffs na śniadania
Za ile? Za B$20 na dwójkę - trzy dania, napoje
Jak? Zaskakujące - ale dam im 8/10

Z MyTown jest o tyle ciekawie, że będąc tam po raz pierwszy po prostu przeszedłem i wyszedłem, kwalifikując miejsce jako "zbyt zachodni fastfood", wróciliśmy tam w upalny wieczór pragnąc miejsca klimatyzowanego i byliśmy w sumie w ciągu 4 dni 3 razy ;) czasem pierwsze wrażenie myli.

No czyż taki cywilizowany szyld nie zniechęci poszukiwacza prawdziwego jedzenia?

Ale właśnie wspomniane już chicken kway teow i obok bardzo dobra ice tea z liczi:
Chrupiące skórki kurczaka, kreweteczki, świeże zioła, słodko-ostry sos. Genialne. Jedliśmy dwa razy.

Aga rozpoczęła od Singapore Noodles (tu jako Temasek Noodles) żółty makaron z owocami morza i suchym sosem ze smażonym jajkiem. Bardzo dobre, ci co się znają twierdzą, że lepsze niż w Singu:

Do tego mogę polecić kailan na ostro, najlepsze z ich warzyw (lepsze niż kiełki z suszoną rybą, czyli danie raczej pod hasłem spotkania z lokalną kulturą kulinarną)




Próbowałem również chrupkiego kway teow (czyli po prostu makaronu ryżowego szerokie wstążki - taki ich papardelle) z owocami morza w delikatnym sosie:
Danie wpierw zachwycające subtelnym smakiem i rozmaitością tekstury, ale pod koniec nieco nudne - musiałem dodać sambalu, może jako europejczyk jestem przyzwyczajony do nadmiaru soli?




Ogólnie MyTown to miejsce na spokojny posiłek (jak wspomniałem Aga chodziła tam i na śniadania, kawę jednak biorąc w Gloria Jeans w sąsiednim mallu - za bandyckie B$6!) i bardzo szeroki wybór dobrze zrobionej kuchni lokalnej.

Chyba oprócz jedzenia w centrum nurkowym to największe zaskoczenie.