środa, 12 lutego 2014

Ślimaczki różne, przeróżne, przenajrozmaitsze

Gdzie? W Ho Chi Minh City (Sajgon), 132 Nguyển Thái Học, District 1
Co? Oc Dao (2) - choć tego numeru 2 nigdzie nie widziałem
I jak? Bardzo dobre
Co szczególnie? A co ma być - ślimaki!
Za ile? Na dwoje z dwoma piwami ok $15

Potem jak przeczytałem o ślimakach na świetnym http://vietnamcoracle.com/ wiedziałem, że podróż do Wietnamu bez ślimaków nie będzie się liczyć.

I naprawdę miałem rację - te ślimaki to było największe przeżycie kulinarne. Co prawda psów ani szczurów ryżowych nie zjadłem, a jedzenie kotów nie wchodziło w rachubę, ale jadłem wiele innych fajnych rzeczy.  Nic jednak nie przebije ślimaków.

Ci co sądzą o ślimakach z kuchni francuskiej wiedzą niewiele - oczywiście ślimaczki z czosnkiem są bardzo dobre, ale to tylko jeden ze sposobów ich przyrządzania.

Oc Dao które mieściło się o rzut beretem od naszego hotelu to typowa uliczna jadłodajnia. Miniaturowe stoliki i krzesełka jak dla dzieci zajmują cały chodnik, piętro i jeszcze miejsce przed sąsiednia knajpą, pod nimi walają się muszle. Jest tam ciągle pełno i byliśmy jedynymi europejczykami. Po angielsku nie mówi się ;)

Za pierwszym razem wsparliśmy się słownikiem ślimakowym z vietnamcoracle, naszymi sąsiadkami oraz po prostu pokazywaniem rzeczy na grillu.  Za drugim razem byliśmy już stare cwaniaki i głównie używaliśmy pokazywania i opisów sosu po wietnamsku.

Najwiekszym wyzwaniem za pierwszym razem okazało się dostanie bułki - prosiliśmy o nią z sześć razy będąc ignorowani. Aż w końcu tajemnica się wyjaśniła gdy podjechał pan na skuterku z koszem bułek pod pachą  - po prostu pieczywo się skończyło, za drugim razem najpierw sprawdziliśmy czy na barze leży sterta bułek, bo już byłem gotów sam skoczyć do sklepu.

Wracając do ślimaków. Siadamy przy jedynym wolnym stoliczku wśród tłumu wietnamczyków, kilku kelnerów biega jak szaleni. Na początek Oc Huong Cay Man - czyli nakrapiane ślimaczki z solą i chili. Świetne do piwa. Piwo podają ciepłe, ale natychmiast przynoszą bryłę lodu, która ląduje w podstawionym kufelku - i mamy zimne piwo, a że i tak wodniste to nawet lepiej (mi piwo wietnamskie bardzo smakowało, bo nie lubię goryczkowych).

Przyjrzyjmy się naszemu zamówieniu za drugim razem:
Mamy tu właśnie ślimaczki w soli i chili, inne w sosie z tamaryszku, ostrygi zapiekane z serem (z czosnkiem lepsze), piwo Sajon - bardziej gorzkie dla Agi, słynna bułka oraz, o tu je lepiej widać
ślimaczki w sosie orzeszkowym ze smażoną słoninką - niby bomba cholesterolowa, a mi cholesterol po Wietnamie bardzo spadł - i obowiązkowe dodatki - sos rybny ze słodkim chili i pastę z soli, chili i cytryny, no i ziółka to przegryzania.

Potem weszły na stół bardziej imponujące muszle:
z czosnkiem oraz ulubione Agi - z orzeszkami i cebulką z grilla:
Jedliśmy też pierwszego razu takie Hap Xa - czyli gotowane z trawą cytrynową, dobre, mocno pikantne od imbiru i trawy.

Nie przejmowaliśmy się już tym że puste muszelki spadają na ziemię - w końcu tak robią wszyscy. Potem tylko wytarcie nieziemsko ubrudzonych rąk mokrą chusteczką (zawsze dostępne w wietnamskich knajpach) i kolacja skończona, brzuchy rozkosznie wypełnione ostrym pysznym mięskiem.

Ze zjawisk społecznych to kwota do zapłaty nieprzewidywalna - za pierwszym razem zjedliśmy więcej i zapłaciliśmy 470,000D a za drugim 600,000D - tak czy siak poniżej $15 więc nie interesowałem się za bardzo.

Nic tylko - eat as locals do :)  Kuchni wietnamskiej będzie mi brakowało.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz